Listopad pełną gębą. Taki standardowy. Z sino-burym niebem, z ustabilizowanymi, niższymi już temperaturami. Czasem z deszczykiem, rzadziej z wiaterkiem. Ot aura, sprzyjająca wyciszeniu.
Tak było i w tym roku. Roku dziwnym, bo na czas rykowiska skąpanym w duchocie poranka, gdzie wrześniowe temperatury już od pierwszych chwil brzasku nie przypominały tych sprzed lat. Nie smyrał policzków poranny chłód, nie przyodziewał traw srebrzysty szron, a kalosze nie wymagały nawet dodatkowej wkładki, chroniącej od spodu stopy przed przemarznięciem.
Dla mnie z początkiem maja wygasza się sezon foto-przyrodniczy. No bo gęstość zarośli, to i znacznie mniej widać. Bo poranne powietrze się szybciej nagrzewa i zaczyna falować. Bo nawet po krótkiej wędrówce można się czuć umęczonym. I komary. Te to już w ogóle zaczynają sobie poczynać, więc jeśli wejdziesz w ocieniony ols, to już ci nie odpuszczą. Bo to, bo tamto…czy ja na siłę nie wyszukuję sobie czasem powodów…???