Listopad pełną gębą. Taki standardowy. Z sino-burym niebem, z ustabilizowanymi, niższymi już temperaturami. Czasem z deszczykiem, rzadziej z wiaterkiem. Ot aura, sprzyjająca wyciszeniu.
Przyznać się muszę do jednej
rzeczy. Od kilku fotograficznych sezonów, nie byłem tak nasycony przyrodniczo
po rykowisku jak teraz. W poprzednich latach bywało, że nie czułem się
zaspokojony, natomiast w tym roku jest zupełnie odwrotnie. Masa spotkań,
pięknych i pełnych wrażeń jesiennych spotkań ze zwierzyną spowodowała, że do
późno jesiennych wypadów leśnych podszedłem z zupełnie innych nastawieniem. Takim
listopadowym nastawieniem, okraszonym aurą zadumy nad otaczającym mnie przyrodniczym
światem.
Kompan moich leśnych spacerów
czuł podobnie. Dość powiedzieć, że czasem zamiast wiszącego na szyi aparatu,
dyndała jedynie lornetka. Nie było w nas niezdrowej czasami pokusy pogoni za
zdjęciem, a raczej chęć odkrycia czegoś nowego. Od lat odłożone na półkę
pomysły przejścia się nowym szlakiem, zbadania nowego terenu, teraz zaczęły dochodzić
do głosu. To był dobry moment, aby pochylić się nad nimi, no bo już za miesiąc
w orbicie naszych zainteresowań pojawiać się zaczynał „zimowy łoś” (czyli niespełniony
w poprzednim sezonie kadr).
Sięgając w zakamarki pamięci,
wydawać by się mogło, że puszczę znamy już jak własną kieszeń. I to jest
prawda, ale zawsze ze skali makro, można zejść poziom niżej, no bo jeśli nawet podzieliłoby
się jej obszar na wiele znanych nam sektorów, to z reguły jest tak, że w takim
sektorze nie wszystkie szlaki mają odcisk naszych butów.
Tak było i tym razem. Nie musiałem
namawiać Mariusza, na wizytę w tej części puszczy. Nie raz przejeżdżaliśmy obok,
zastanawiając się, dokąd prowadzi ta droga. Co prawda wyobraźnia podpowiadała
mi raczej mało malowniczy obraz okolicy, ale w końcu zapragnąłem to
zweryfikować.
Byliśmy troszkę za wcześnie. W
listopadzie trzeba brać poprawkę, że gęstość ciężko wiszących na niebie chmur
jest zgoła inna niż jeszcze miesiąc temu, i dociera na dół ( szczególnie w
lesie) odpowiednio mniej dziennego światła – szczególnie o poranku.
Odczekaliśmy zatem dodatkowe pół
godziny na parkingu, by tuż przed siódmą ruszyć „ w nieznane”. No dobra. To
górnolotne stwierdzenie byłoby dużą przesadą. Mieliśmy już przecież pewne
wyobrażenie, a nawet swojego rodzaju wiedzę, co „ w tej trawie akurat piszczy”?.
Nie dalej jak tydzień wcześniej niemal w samo południe mogliśmy obserwować tu
mały harem, a dwa tygodnie wstecz, puszcza też nie poskąpiła nam zwierzęcych
spotkań. W zasadzie liczyliśmy na pewnego rodzaju potwierdzenie swoich
przypuszczeń niż na odkrycie czegoś nowego.
Ciche poruszanie się leśną
ścieżką nie było łatwe. Ilość liści, jakie zalegały już na wychłodzonym podłożu
była duża, a szelest niósł się daleko wkoło nas. To oczywiście działało też w
drugą stronę i właśnie ten fakt sprawił, że tym razem to my pierwsi zauważyliśmy
pierwszego zwierza.
Była to klępa, przedzierająca się
przez trawy. Te, lekko zesztywniałe od chłodu poranka, okazały się być dla nas
sygnałem alarmowym. Traf tez chciał, że gdzieś od wschodu niebo zaczynało się
rozjaśniać dzięki rozsuwającym się na boki chmurom. Ich powłoka wyraźnie się
kurczyła, odsłaniając momentami nawet poranny błękit. Może uda się zatem coś
pstryknąć?
Przystanęliśmy na chwilę
obserwując zwierzę, kiedy to lekko z prawej strony zobaczyłem wystające poroże.
Szybko dałem migowy sygnał kompanowi, aby niechcący nie spłoszyć jelenia. Brak wiaterku
był naszym sprzymierzeńcem. Byk skubał źdźbła, przesuwając się powolutku w
naszym kierunku.
W większości tego czasu był
schylony, a stąpając w takim terenie robił sam wokoło siebie tyle szumu, że mogliśmy
nie obawiając się, że nas usłyszy skorygować swoje pozycje. Mariusz będąc tego
dnia „nieuzbrojonym” pozostał na miejscu, mnie natomiast udało się uskoczyć kilka
metrów w dół ścieżki, by stanąć za młodą olchą i mieć przed sobą czystą przestrzeń.
Odległość była satysfakcjonująca, więc bez dłuższego namysłu oddałem kilka
strzałów migawką. Było to o tyle ciekawe doświadczenie, gdyż takie obserwacje poza
okresem rykowiska nie zdarzały nam się zbyt często. A tu, na wyciągnięcie ręki,
mieliśmy ładnego dwunastaka, który najprawdopodobniej uzupełniał przed zimą,
uszczuplone przez ostatni czas, braki w swojej powłoce tłuszczowej.
Spotkanie trwało kilkanaście
minut. Przez moment przyszła mi do głowy myśl, aby złapać w jednym kadrze oba
gatunki naraz, ale ryzyko spłoszenia było jednak na tyle duże, że odstąpiłem od
tego zamiaru. To dało nam kolejne minuty obserwacji, po których byk odszedł
spokojnie w kierunku dębiny. Klępa stała wpatrzona w nas jak w obraz, dlatego
to my ruszyliśmy dalej, pozostawiając ją w tej pozie.
Zwężająca się droga prowadziła
dalej, lecz my odbiliśmy w lewo. Przed nami rozpościerało się niewielkie
wzniesienie, gęsto pokryte żółtymi liśćmi. Za nim, wśród prześwitu sosen
widoczny był zarys nieco otwartej przestrzeni. I właśnie w tej scenerii zobaczyliśmy
nisko poruszający się obiekt. Pierwsza myśl – lis, jednak wytężony wzrok
zobaczył wyraźne biało czarne pasy, a nieco prześmiewcze zarzucanie tyłkiem,
utwierdziło nas w przekonaniu, że mamy oto przed sobą borsuka. Ten jednak
przemknął dość szybko, a szkoda, bo to chyba najbardziej „dzienny” borsuk,
jakiego miałem okazję oglądać. Ulotność chwili nie pozwoliła na zatrzymanie go
w kadrze, ale już samo spotkanie wprawiło nas w dobre humory.
Minęliśmy ciekawie wyglądające,
wciąż czynne babrzysko i po burcie owego wzniesienia zaczęliśmy wychylać głowy,
by zobaczyć, co jest za nim. Jakie było nasze zdziwienie, kiedy to na otwartej
przestrzeni zobaczyliśmy chmarę łań. Cześć z nich skubała trawkę, niektóre
odpoczywały leżąc. Wraz z nimi był byczek, który jak się wydawało nadal
dozorował chmarę. Być może dołączył się do nich już po tym, jak stado opuścił
byk stadny, a może nadal od rykowiska miał baczenie na tę grupę?
Robiło się coraz widniej, więc
najwidoczniej grupa uznała, że powinna się udać w bardziej ustronne miejsce. Po
niedługim czasie naszej obserwacji, odeszła w kierunku gęstych krzewów i
zniknęła nam z oczu.
My ruszyliśmy dalej. Po drodze,
niemal o zawał naszych serc, przyprawił nas duży zwierz, który poderwał się z
gęstwiny i odbiegł nierozpoznany. Domyślaliśmy się tylko po odgłosie
uderzających o poroże gałązek, że był to albo łoś, albo jeleń. Z resztą ten
drugi gatunek było nam dane jeszcze raz podziwiać, gdzieś w prześwicie drzew.
Po około 2 kilometrach doszliśmy
do skraju lasu, a w oddali widzieliśmy już wiejskie zabudowania. Na okalających
je polach dostrzegliśmy spore stado żurawi. Te ptaki z resztą tego dnia, często
odzywały się nad naszymi głowami. To czas ich przelotów, choć już od kilku lat
część z nich postanawia przeczekać zimę w naszym kraju.
Zataczając koło, zaczęliśmy
kierować się w stronę auta. Nim do niego dotarliśmy, na leśnej polanie, gdzieś
pośród drzew, dostrzegłem ruch i znajome sylwetki. Wydawały się iść powoli w
naszym kierunku. Przycupnęliśmy wśród sosen. Spokojnie czekaliśmy co się
wydarzy. Najpierw z gąszczu krzewów wyszła łania prowadząca, a zaraz po niej
kilka kolejnych.
Jedna z nich tuż przed chwilą
musiała podnieść się z babrzyska, bowiem jej sierść błyszczała się jeszcze
wyraźną czernią błota.
My czekaliśmy na końcówkę tego
peletonu, bowiem już wcześniej wśród drzew zamajaczyło nam poroże. Byk szedł
jako ostatni, co było kolejnym dowodem na to, że niektóre jelenie wciąż jeszcze
trzymają się swoich chmar.
Po poranku pełnym wrażeń, wracaliśmy
do domu usatysfakcjonowani. Dopełnieniem tego stanu rzeczy była mama klępa z
łoszakiem, która dość ochoczo pozowała tuż przy drodze.
Ta jesień była dobrym
prognostykiem na kolejne leśne wypady. Wiedzieliśmy, że las wciąż kryje przed
nami wiele swoich tajemnic i ma różne magiczne oblicza, i że część z nich może
nam jeszcze pokaże…?
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz