Maj. Tak, to w pełni wiosenny miesiąc. I zielony, tak intensywnie zielony. Wyczekany szczególnie przez tych, co lubią jak jest cieplej.
Dla mnie z początkiem maja wygasza się sezon foto-przyrodniczy. No bo gęstość zarośli, to i znacznie mniej widać. Bo poranne powietrze się szybciej nagrzewa i zaczyna falować. Bo nawet po krótkiej wędrówce można się czuć umęczonym. I komary. Te to już w ogóle zaczynają sobie poczynać, więc jeśli wejdziesz w ocieniony ols, to już ci nie odpuszczą. Bo to, bo tamto…czy ja na siłę nie wyszukuję sobie czasem powodów…???
W ostatnich latach te pierwsze majowe
dni, w zasadzie odpuszczałem o poranku. Po miesiącach zrywania się o brzasku (nie
mówię, że nie bez przyjemności), przychodził czas lekkiego rozleniwienia. Nim
jednak na dobre aparat i lornetka zawisły na przysłowiowym kołku, spędzałem słoneczne,
spokojne wieczory na śródleśnej łące, gdzieś w głębi puszczy. Te dwie/trzy
godziny przed zachodem, kiedy już świat w około się wyciszał, oddawałem się
błogiemu nastrojowi wyczekiwania, co się tu jeszcze wydarzy. Bez pośpiechu, na
małej zasiadce, samotnie. Bywało różnie. Trafiły się przecież i wilki dwa razy
w ciągu tygodnia, wyłaziły przecież łosie, rozsmakowując się w kaczeńcach. Była
przecież cudowna sesja z bażantami, lornetkowe obserwacje czarnego bociana,
bielików czy buchtujących podłoże dzików. Nie było zatem powodów do narzekań.
Traktowałem ten czas, jako naturalnie przejściowy – ot po prostu uśpić
foto-przyrodniczego bakcyla na kilka miesięcy, by w pełni sił powrócić w knieję
z końcem lata.
Tym razem jednak, pewne okoliczności
sprawiły, że sezon się wydłużył. Ku mojemu zdziwieniu nadal działo się sporo,
choć faktycznie by móc to dostrzec, wymagało to ode mnie nieco większego
wysiłku, a czasem spojrzenia na zwierzęcy świat z troszkę innej perspektywy.
Głównie spojrzenia przez lornetkę, bo aparat leżał w szafie, czego często
przychodziło mi… żałować.
Powoli docierało do mnie jak wiele
tracę, ale skoro łazikowy „włącznik” był już w pozycji „stand by”, nie
specjalnie chciałem to zmieniać.
Jak zwykle jednak, wyczekiwałem na czas
pewnej stabilizacji pogodowej i wówczas postanowiłem, by mocno popołudniowe
godziny, spędzić w znajomym miejscu.
Już pierwszego dnia, zamiast znajomego
stanu wyciszenia, zaznałem sporej dawki nerwów. No bo jakże może być inaczej,
kiedy te kilkadziesiąt kilometrów, które szacujesz, iż pokonasz max w 30 min, zamienia się w ponad
1,5 godzinną przeprawę z korkami w roli głównej!!!. Tak. Stoliczna,
popołudniowa rzeczywistość, tym razem połączyła swe siły z remontem
alternatywnej, bocznej powiatówki. Nie było wyjścia. Klnąc pod nosem, wciąż
zerkając na zegarek, musiałem swoje odstać. Co chwilę liczyłem w głowie, gdzie
już miałbym być czy od ilu już minut powinienem zasiadać pod znajomym drzewem.
W końcu dotarłem pod las. Szybka
przebiórka i iście olimpijskie tempo marszo-biegu. Tym razem nawet komary nie
były w stanie mnie dogonić.
Lekko zdyszany, wszedłem na łąkę
chwilę po 18.00. Powinienem być dobre pół godziny wcześniej, by się
zainstalować i w skupieniu wyczekiwać. Było pięknie, pogodnie z lekkim
wiaterkiem. Już pierwsze kroki dały mi nutę nadziei. Zupełnie nie niepokojony
koziołek skubał trawę, co było gwarantem, że na łące jest spokojnie. Nim
zrobiłem kilkadziesiąt metrów wzdłuż ściany brzózek, właśnie z nich – z ziemi –
poderwał się bielik. No tak. Zupełnie niespodziewanie. Nawet aparatu nie
zdjąłem jeszcze z szyi. To efekt zmąconej zwariowaną podróżą głowy. Nim na
dobre dotarło to do mnie, z tego samego miejsca poderwał się drugi. Wyraźne białe
ogony i głowy wskazywały, że są to niebyt młode osobniki. Jak nic coś tam musi
leżeć – pomyślałem. Postanowiłem to sprawdzić, jednak pobieżne sprawdzenie najbliższej
okolicy nie przyniosło rezultatu. Czemu tu siedziały? Nie miałem rozwiązania
tej zagadki.
Szybko i sprawnie natomiast dotarłem
pod znajomy dąb. Zasiadłem na trawie. Z lekką obawą, co do wiatru, spryskałem
się OFF-em. Bez niego byłoby ciężko, bo komary już mnie zwęszyły, jako swój priorytetowy
cel.
Cisza. Puszczańska, łąkowa cisza.
Czasem zatrzepotał bażant, czasem zabzyczał bekas, przemknął lisek.
Coraz rzadsze porywy wiatru zaszumiały
listkami czy wyższą turzycową kępą. Ale to wszystko. Nic więcej. Lustrowałem
lornetką okolicę. Dość szybko wypatrzyłem daleko pod ścianą trzcinowiska,
samotną łańkę.
Skubała zielone, co i raz rozglądając
się wokoło. Nie wykazywała jednak oznak najmniejszego zaniepokojenia. Ot,
przedwieczorne, łąkowe żerowanie.
Wiatr wiał wprost z jej strony, więc
nie było ryzyka, że mnie wyczuje. Obserwacja trwała już dobre pół godziny,
kiedy nieznacznie po lewej za kanałkiem, spostrzegłem ciemny, zgarbiony
kształt, wyłaniający się z grobli przecinającej trzcinowisko. Dzik - pomyślałem
bez namysłu. Też żerował w spokoju. Przez moment przeszło mi przez głowę, aby
spróbować podejścia. Było to co prawda kilkaset metrów przez turzyce i
dotarłbym tylko do kanałku, ale miałbym na linii ja-On nadwodne krzewy i drzewo,
więc byłaby szansa, by ten wypad się powiódł. Jedynym znakiem zapytania była
łania, która zobaczywszy mnie zbliżającego się na azymut, mogłaby się spłoszyć
i narobić zamieszania w okolicy. Czy warto?
Walczyłem z myślami. Pokusa była duża,
bowiem słońce kładące się coraz bardziej pomarańczową barwą po łące, nadawało
jej wyjątkowego blasku. Na tym tle czarny odyniec byłby pięknym zwieńczeniem
tego popołudnia. I nagle owy odyniec wyprostował się, a ja dostrzegłem, że to
jeleń.
Być może zmoczył się przechodząc przez
kanał – stąd ta ciemna początkowo barwa, która teraz nabrała już naturalnych
kolorów. Byczek nie był zbyt mocny, ale kusił. Decyzję na TAK, podjąłem jednak,
kiedy to po raz wtóry przyłożyłem do oczu lornetkę. Łania zniknęła w gaju
młodych olszyn, więc zmalało ryzyko, że ją spłoszę.
Zacząłem mozolną wędrówkę, w kierunku
byczka. Z początku po twardej, trawiastej części łąki, by później stąpać już po
lekko podmokłych turzycach. Na linii pomiędzy nami, cały czas starałem się mieć
duże, rozłożyste drzewo, które to skutecznie ograniczało dostrzeżenie mojej
sylwetki od strony zwierzęcia. Wiatr ustał, więc gdy skróciłem już dystans o
ponad połowę, problemem stał się plusk wody oraz szelest suchych, trawiastych
łodyg. Tempo spadło, a każdy krok był dobrze przemyślany. Kilka nieco
szybszych, gdy jeleń schylony skubał trawę, aż po totalny manekinowy bezruch,
gdy idąc w stronę kanałku, patrzył w moim kierunku. Gałęzie drzewa skutecznie
rozmywały moją posturę, a i słonko, które świeciło mu nieco w oczy było moim
sprzymierzeńcem.
Koniec końców, z dużą ulgą dotarłem
nad brzeg kanałku i mogłem zająć wyborne stanowisko. Jeleń powoli zbliżał się
ku mnie, a do tego z trzcinowisk zaczęły wyłaniać się kolejne sylwetki. Po
dwie, po trzy. Łanie. Widać było, iż wyraźnie wychodzą na przedwieczorną
kolację. Zwierzęta zbliżały się w moim kierunku, nie mając w ogóle świadomości
mojej obecności. Po raz kolejny przekonywałem się o wyższości zasiadki (tu może
nie w klasycznej postaci) nad podchodem. Fakt jest jednak taki, że to ja
rozdawałem karty, będąc wcześniej niespostrzeżonym.
Sesja trwała dobre 40 min, podczas których mogłem podziwiać te dostojne zwierzęta. W pewnym momencie odległości zrobiły się już naprawdę małe, wymagające skracania ogniskowej obiektywu. Jelenie podeszły niemal nad sam kanał tuż naprzeciw mnie i być może szłyby dalej, gdyby nie dźwięk wyzwalanej migawki, który kieco skierował je w prawo. Nieubłaganie, za leśny horyzont, uciekało jednak słońce, by w pewnym momencie zgasić światło w tej części puszczy. Jelenie odeszły w kierunku olszyny, a ja wróciłem do auta.
Mijał kolejny podobny dzień, a ja
wiedziałem dobrze, że to powtarzalna sytuacja. SMS do żony ukierunkował mnie,
ile będzie „kosztować” przyzwolenie zniknięcia i tego wieczoru, a że gra
warta była świeczki, przystałem na owe warunki.
Tym razem, pomny wczorajszych
doświadczeń, nadłożyłem kilometrów, skracając jednak znacząco czas dojazdu.
Byłem wcześniej o dobre 3 kwadranse i bez zbędnego pośpiechu zająłem miejsce
nad kanałkiem. Tego dnia jednak dmuchało z mojego kierunku, co wyraźnie dało
się zobaczyć, gdy pierwsze łanie wyłoniły się z gąszczu. Szybko łapiąc w
nozdrza preparat na komary, oddaliły się na zachód.
Niewiele czasu minęło, kiedy z prawej
wyłoniła się ta wczorajsza – samotna.
Tym razem po chwili skubania trawy,
dało zauważyć się jej zaniepokojenie. Nieruchomo stała wpatrzona w daleki
punkt, gdzieś za moimi plecami. Odwróciłem się, przykładając do oczu lornetkę.
Od razu zauważyłem ludzką sylwetkę. Przez łąkę szedł jegomość w leśnym
uniformie, z uwieszonym na szyi aparatem, dźwigając na plecach rozkładaną
czatownię oraz statyw. Zmierzał w kierunku środka łąk, by zakotwiczyć pod kępą
drzew. Popstrykał troszkę krajobraz z lewej i prawej, oraz zniżające się powoli
słońce. Ja wróciłem do swojej obserwacji, jednak po samotnej łańce nie było już
śladu. Najwyraźniej poczuła się na tyle zaniepokojona owym fotografem, że
czmychnęła w zarośla.
Przez kolejny kwadrans nie działo się
nic. Co prawda nad głową latały bekasy, na konarze przysiadł dzięcioł, jednak
grubsza zwierzyna nie wyłaniała się z chabazi. Dawno już minął moment, kiedy to
wczoraj rozpocząłem sesje z jeleniem, jednak dziś najwyraźniej scenariusz był
inny. Ten jednak zmienił się diametralnie, gdy faktycznie ustał przed wieczorny
wiatr. Kilka chwil później łanie poczęły wyłaniać się z każdej strony. Widać
zalegały gdzieś pośród traw i trzcin, a łapiąc inne zapachy w nozdrza nie były
skore do ujawniania się. Gdy więc nabrały pewności, iż nic im nie grozi,
rozpoczęły wieczorne żerowanie.
Sytuacja była niemal identyczna, tym
razem jednak były lekko z lewej i z prawej. Po pewnym czasie do tych z lewej
dołączył wczorajszy byczek i cała trójka zaczęła przemieszczać się w kierunku
mojego stanowiska. Niestety spóźniony nieco start całej codziennej
rzeczywistości spowodował, że miałem mniej czasu nim słońce schowa się za
olchy. W poczuciu umykających minut czekałem, aż jelenie zbliżą się na
satysfakcjonującą odległość. Niestety tego dnia, ta najbardziej optymalna była
już nie w pięknej pomarańczowej barwie, a w szarzejącej już nieco łące.
Zwierzęta mimo wszystko nie czuły mnie
zupełnie, skracając nawet dystans z wczorajszych 30-40m, do około 15-20m. Już
na wyciągnięcie ręki, bez lornetki czy aparatu, mogłem podziwiać ich smukłe
sylwetki, czy odrastające poroże.
Zbliżała się 20.30 i na łąki wchodził
wieczorny mrok. Postanowiłem wracać. Rozejrzałem się do tyłu i spostrzegłem,
jak dwoje ludzi schodzi z łąk. Najwidoczniej fotograf ze środka nie był sam i
teraz wraz z kompanem opuszczali stanowiska. Może też nastawili się na „moje
majowe jelenie”?
Niestety tym razem nie udało mi się
wycofać całkiem niepostrzeżenie. Ubolewałem nad tym, ale nie zawsze jest to
możliwe, by zwierzyna z kilkunastu metrów cię nie dostrzegła, kiedy wyłaniasz się
zza drzewa.
Ruszyłem, na skos przez łąkę. Jakież
było moje zdziwienie, gdy po około 200 metrach, wparadowałem wprost przed
wycelowany obiektyw. Stanowisko było jednak puste, a jego właściciel urzędował
w kępie krzewów, oddalonej o następne 30 metrów. Dopiero w tym momencie
skojarzyłem fakt, iż owa dwójka schodząca z łąk, musiała być kimś innym, niż
obserwowany wcześniej fotograf, który spłoszył samotną łanię. Ten widocznie nastawiał
się na coś innego, choć potęgujący się już półmrok, kazał mi zadać sobie
pytanie o cel takiej eskapady. Nie skonfrontowałem tego pytania i odpowiedzi na
nie z owym jegomościem, gdyż zauważyłem go wyłaniającego się z kępy dopiero,
gdy minąłem to miejsce już o dobre 100m. No cóż. Zapewne nieświadomie zepsułem
mu może oczekiwanie na leśne emocje, ale możemy uznać, że w zasadzie było 1:1.
To oczywiście pół żartem, bo prawda jest taka, że ani on ani ja nie zrobiliśmy
tego świadomie, a w dobie obecnej penetracji miejsc tego typu przez
foto-eksploratorów, nie sposób takich sytuacji uniknąć. Oczywiście nie należy
robić tego świadomie (to zrozumiałe) jednak, kiedy idziesz w przekonaniu, że
jesteś sam, nie możesz przewidzieć, że tak do końca nie jest. Dziś ty wejdziesz
komuś pod „lufę” jutro ktoś tobie „zepsuje” zasiadkę. Życie.
A ja? Po tych kilku dniach byłem już
nasycony majowymi jeleniami. Kolejne poranne wypady, nadal realizowałem w
trybie „wyłączonej opcji fotografowania”. Skupiałem się na czymś zgoła innym,
wspomagając się jedynie obserwacjami przez lornetkę.
To poniekąd oczywiście próba
usprawiedliwienia się przed samym sobą, bo wiem ile traciłem. Ot chociażby ten
poranek, kiedy we wschodzącym słońcu wśród mgieł, łąkową przestrzeń niczym
Sosuny przemierzały łanie. Albo wtedy, gdy w półmroku poranka wyłonił się
czarny byk łosia, w pięknie już wykształconym porożu, a tuż obok niego, niczym
koźlarze w wysokiej trawie, swoje ciemne łebki wystawiły łanie. Nie wspomnę już
o dostojnych jeleniach, które naszliśmy na 20 m, odpoczywające w trawie w
przedpołudniowej drzemce. Tak wiele kadrów przeszło mi obok. Kolejna wiosna w
przyrodzie, a ja byłem z „ręką w nocniku”, „z palcem w …d..pie”, albo
najzwyczajniej ot po prostu….. „ w lesie„ …..
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz