Kilka dni minęło od poprzedniego wypadu w teren. Temperatury wciąż nie zachęcały, ale jako że miałem kilka spraw do załatwienia i dzień urlopu w pracy, pomyślałem – no przecież o brzasku, tudzież świcie, tudzież wschodzie słońca i poranku raczej nikt urzędowych drzwi mi nie uchyli, więc……
Postanowiłem skorzystać z okazji
i już o mocno nieludzkiej godzinie zamykałem drzwi w taki sposób, aby nie
zbudzić domowników. Droga minęła szybko, a gdy parkowałem na skraju wsi, nad
lasem jaśniał horyzont. Przez otwartą szybę, mych uszu dobiegł
charakterystyczny dźwięk – porządne ryczenie byka, który nie był wcale daleko.
Chciałbym rzec również, że do wnętrza auta wpadł poranny chłodek, ale… to by było
kłamstwo. Termometr pokazywał 12st, co było wciąż stosunkowo ciut za dużo. –
Gdzie te czasy, kiedy to w połowie września pod lasem było minus 8 czy 6
stopni, a na kaloszach po przejściu kilkuset metrów szklił się porządny szron?
Nad skoszoną łąką, której skrajem
szedłem, unosiła się mgła. To w niej po kilku minutach marszu dostrzegłem
znajome sylwetki. Dziki. Cała duża rodzina. Zatrzymałem się pod dębem i
wpatrując się, w którym kierunku pójdą, wsłuchiwałem się w miłe odgłosy
porykiwania. Dwa byki ryczały gdzieś dalej, ale tuż za krzakami po prawej, był
osobnik, którego słyszałem już od momentu zgaszenia silnika.
Powoli brnąłem przez osty i
pokrzywy. Wiedziałem, że zaraz za ich linią powinna być skoszona łąka
tutejszego gospodarstwa. Myliłem się. Tym razem gospodarze albo „przysnęli”
albo w tym roku w ogóle z sianokosami nie było im po drodze. We mgle próbowałem
coś wypatrzyć, ale ryczący byk dał mi wskazówkę, że już wszedł w olszynkę.
Znałem to miejsce. Pośród młodych olch i wiklinowych krzewów była niewielka
polana. Kiedyś stała tu ambona, jednak ku mojej uciesze łączka nieco zarosła i
myśliwi przenieśli się gdzieś indziej. Ostrożnie ważyłem każdy krok, by nie
spłoszyć kręcącego się wciąż w bliskiej odległości jelenia. Przez moment nawet
udało mi się go podejrzeć, ale wczesna pora i ograniczenia mojej optyki, nie
dawały cienia szansy na dobre zdjęcie.
Byk był już z łaniami, tak więc
swym donośnym barytonem, oznajmiał wszem i wobec, że harem należy do niego i
tylko do niego. Poobserwowałem sobie przez lornetkę, jak zgrabnie pilnował swoich
dam, które skubiąc pędy traw i zapewne pyszne zioła, powoli kierowały się w
głąb lasu. Po kilku minutach całe towarzystwo zniknęło mi z oczu.
Było ciut po 6.30, kiedy odgłosy
zaczynały cichnąć. Nic dziwnego. Z każdym kwadransem robiło się cieplej.
Postanowiłem dać sobie jeszcze trochę czasu i szansę na to, że może jakiś
przechadzający się łoś, zapozuje mi przed obiektywem. Przycupnąłem w kępie
wiklin czekając na to, co się wydarzy. Niestety jedynymi odgłosami, jakie
dochodziły mych uszu było szczekanie okolicznych burków oraz dobiegający szum
samochodów z pobliskiej drogi. Przez te dźwięki przebiło się chrumkanie.
Ponownie dziki, tym razem na tyle blisko mnie, że na wszelki wypadek musiałem
zareagować. Jakoś zażegnałem „niebezpieczeństwo” i w momencie, kiedy mój wzrok
powrócił na zieleń łączki, z lewej strony zauważyłem zbliżającego się byczka.
Szedł tak cichutko, że będąc
stosunkowo blisko, w zasadzie widziałem tylko przesuwającą się jego sylwetkę.
Żadnego trzasku patyków, kołyszących się traw, czy szumu sitowia. Jeleń szedł
pod słońce, przystając od czasu do czasu by przekąsić co nie co. Widać było, że
to młody, aspirujący chyba dopiero do uciech rykowiska osobnik.
Podążał co prawda w kierunku
olszyny i haremu strzeżonego przez byka stadnego, ale raczej było to z
ciekawości niż poważnych zamiarów stanięcia z nim w szranki. Był może nieco
rozkojarzony, wszak za rok czy dwa już i on będzie musiał rywalizować o stadko
łań na wyłączność. Momentami stojąc nieruchomo sprawiał wrażenie jakby o tym
śnił.
Był moment, kiedy popatrzyliśmy
sobie w oczy, ale najwyraźniej nie byłem dla niego ani intruzem ani tym bardziej
konkurentem, bo spokojnie odszedł w zarośla po prawej.
Ucieszyło mnie to spotkanie. Przyjdzie
czas, że i młode pokolenie dojdzie „do głosu” – tego basowego, pięknego,
przeszywającego puszczę na wskroś.
…na odchodne rzuciłem mu „do
zobaczenia”…
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz