Listopad pełną gębą. Taki standardowy. Z sino-burym niebem, z ustabilizowanymi, niższymi już temperaturami. Czasem z deszczykiem, rzadziej z wiaterkiem. Ot aura, sprzyjająca wyciszeniu.
Tak było i w tym roku. Roku dziwnym, bo na czas rykowiska skąpanym w duchocie poranka, gdzie wrześniowe temperatury już od pierwszych chwil brzasku nie przypominały tych sprzed lat. Nie smyrał policzków poranny chłód, nie przyodziewał traw srebrzysty szron, a kalosze nie wymagały nawet dodatkowej wkładki, chroniącej od spodu stopy przed przemarznięciem.