Tego roku, po znacznie cieplejszych poprzednich latach, Przyroda wróciła na poprawne tory, a przedwiośnie znów mogło cieszyć swoją normalnością. Był wyższy poziom wód, były przymrozki, była stwardniała ziemia i szeleszczące od mrozu leśne poszycie. Było błoto, ale i lód ścinający leśne kałuże. Były deszczowe dni i pędzące po niebie sino bure chmury, choć z tych dwóch ostatnich faktów, zapewne nie cieszył się żaden leśny foto-łazik.
Niedane mi było zaznać zbyt dużo
pięknych i pogodnych poranków, co bezpośrednio odbijało się na zdjęciach. Próby
ratowania się większym ISO czy też dłuższym czasem naświetlania siłą rzeczy
przekładały się na rosnącą ilość niezadowolenia. Do tego jak zwykle walka z
ostrością powodowały, że w wielu wypadkach do oczu wędrowała lornetka, zamiast
wiszący na szyi aparat. Benefitem tego stanu rzeczy było to, że w końcu mogłem
skupić się na obserwacjach, a tych jak zawsze knieja mi nie szczędziła.
Był to także ten czas, kiedy
mogliśmy razem z Mariuszem zajrzeć w rejony, które to gdzieś/kiedyś
zanotowaliśmy w naszych głowach i nadaliśmy im status „do sprawdzenia”. W
miejsca, które z racji odwiecznych porannych dylematów i pogoni za kadrem
odkładaliśmy na później. Teraz, gdy ilość wpadającego do obiektywu światła wydawała
nam się niewystarczająca, postanowiliśmy nic nie tracąc, zajrzeć i tu i tam.
I właśnie to „TAM”, było celem
naszej sobotniej wyprawy. Czarna noc w połączeniu z lekkim mrozem, potęgowała
uczucie strachu. W zasadzie od wschodu powinna jaśnieć już wczesno-poranna
poświata, jednakże tym razem warstwa chmur musiała być na tyle gruba, iż
szarzejące gdzieś wysoko niebo, nie przebijało się przez nie jeszcze. Z asfaltu
skręciliśmy w prawo. Krętą szutrówką, między zabudowaniami przejechaliśmy
kolejne kilkaset metrów. W pewnej chwili przez drogę przebiegła chmara
znajomych sylwetek. W świetle reflektorów rozpoznaliśmy je bez trudu. Pojawiły
się uśmiechy, bo to oznaczało, że po raz kolejny nasze przewidywania miały się
sprawdzić.
Mariusz zatrzymał się na poboczu.
Po lewej stronie rozciągała się łąka, ale w czerni nocy nie było widać
praktycznie nic. Na szczęście czubki drzew stały niewzruszone, co dawało nam
nadzieję na podejście bez wiatru i ludzkiego zapachu.
Wytypowane przez nas miejsce było
przed nami, ale musieliśmy dojść do niego jeszcze około kilometra leśną drogą.
Odstaliśmy dobre piętnaście minut i gdy zaczęło szarzeć, w pełnym rynsztunku
leśnym, ruszyliśmy przed siebie. Już za pierwszym zakrętem usłyszeliśmy
dochodzący żurawi klangor, będący wiosennym zwiastunem, ale i oznaką spokoju
tam gdzie te ptaki przebywały. Na piaszczystym, wilgotnym dukcie dało się
zauważyć duże „psie” tropy. Czy aby na pewno psie? Nie było jednak czasu na
weryfikację, ale ich prościutka marszruta był dość sugerująca. Dobrnęliśmy do
skraju zagajnika. Byliśmy na niedużym wzniesieniu, u którego podnóża leżała
ciekawa łączka. To ona była naszym dzisiejszym celem.
Robiąc kolejne kroki, w zupełnie
naturalny sposób rozdzieliliśmy się nieco. Mariusz próbował dobrnąć do skraju
przez wsysające błoto, ja natomiast skierowałem swe kroki w lewo, licząc na
nieco łatwiejsze przejście. Skrzętnie omijałem leśne, skute porannym
przymrozkiem kałuże, ale ostatecznie drogę zagrodził mi mini rowek, po brzegi
wypełniony wodą. Za głęboko na moje obuwie. Te myśli zburzył mi chlupot z
prawej. Jak widać Mariusz też nie podołał zadaniu i brnął w moim kierunku.
Przez moment przeszło mi przez myśl, iż będę musiał ratować kompana, aby nie
został bez butów, ale ostatecznie bagienko nie wessało go na tyle, bym musiał
biec z pomocą.
Rozmyślaliśmy, co dalej. Nad łąką
przedefilowały trzy bieliki. Nie wiem czemu, ale ilekroć widzę te ptaki,
kojarzą mi się one z polskimi bombowcami „Łoś” walczącymi na naszym niebie w
1939r. Ptaki majestatycznie zakręciły koło wysoko nad łąką, po czym niesione
wietrznym prądem, poszybowały na zachód. Wzrok znowu wrócił na łąkę, na której
horyzoncie, w wysokiej trawie zamajaczył ciemny kształt.
Nagle od strony zwartego lasu
zaczęły wyłaniać się one. Jeden, dwa, trzy, pięć. Dziesięć, piętnaście,
dwadzieścia, trzydzieści!!! Cała grupa wyszła na łąkę przed nami. Nie byliśmy
na skraju zakrzaczeń, co niestety utrudniało nam próby fotografowania, za to
widok w lornetkach był przedni.
Jelenie niespiesznie przesuwały
się po łące. Część z nich była jeszcze w pełnym orężu, ale część zrzuciła już
poroże. Dwa osobniki miały je tylko po jednej stronie, co świadczyło, iż są w
trakcie tego procesu. Byczki skubały zielone, przepychały się wzajemnie,
momentami stając nawet w widowiskowy sposób na dwóch tylnych nogach. Spora
grupa robiła wrażenie, tym bardziej, że zwierzęta nie miały pojęcia o naszej
obecności a nasze podpatrywanie trwało dobre 15 minut. Jak na ironię, gdy tylko
jelenie zniknęły pokonując zadrzewiony rów, nad łąkę nadciągnął słoneczny
prześwit, rozświetlając ją wręcz bajecznie. Ech, co to byłyby za ujęcia..
Z tą myślą pozostaliśmy sami. Znów niebo zasnuło się chmurami, więc zastanawialiśmy się co dalej. Nagle, zza pleców od strony sośniny usłyszeliśmy szelest. Instynktownie skryliśmy się za pniami drzew, w skupieniu przyglądając się, co się wydarzy. Po chwili, zobaczyliśmy kolejną chmarkę młodych byczków.
Zwierzęta w jak najlepszym
spokoju zbliżały się w naszym kierunku. Co chwilę przystawały, podskubywały
coś, jednak zupełnie nie wyczuwały naszej obecności. Wielkim darem było
obserwować je, mając świadomość, że widzimy ich naturalne, leśne obyczaje. W
końcu byki, jeden po drugim zaczęły kłaść się na leśnym runie, wciąż
przeżuwając to, co zdążyły uskubać o poranku. Jak to zwykle bywa, gąszcz drzew
i krzewów nie dawał nam zbyt wielu możliwości. Odległość była już bardzo
bliska, więc każdy szelest czy nieroztropny krok i trzask pękającej gałązki,
mógł je spłoszyć, a już na pewno wzmóc czujność w naszym kierunku. Tego nie
chcieliśmy, więc przez większość czasu podglądaliśmy je przez lornetki.
Były to raczej młode osobniki,
pretendujące dopiero do miana króla lasu. Po około 20 minutach obserwacji,
zwierzęta zerwały się na równe nogi, zwiadowczo spoglądając w kierunku
zachodnim. Kilka czujnych spojrzeń, niuchania nozdrzami i lekkim truchtem
odbiegły w strony podmokłego olsu. Po chwili stało się jasnym, co je
wystraszyło. Lekkim sosnowym wzniesieniem szedł człowiek. Turysta, obserwator?
Nie. Jego maskujący strój wyjaśniał tajemnicę. O tej porze roku było jasnym, po
co tu zagląda. Ta obserwacja zwierząt w takiej właśnie chwili dała jednak i nam
do myślenia. Ileż to razy, nieopacznie, nie wiedząc o tym, możemy spłoszyć coś,
nawet o tym nie wiedząc. Tak, wiem. To część leśnych wędrówek, której nie
jesteśmy w stanie do końca wyeliminować, ale zwiększona świadomość tego stanu
rzeczy jest zawsze pożądana.
Powoli minęły poranne godziny. W
marcu jak w garncu, pogoda w kratkę, toteż nie zdziwiło nas, że ponownie na
niebie nieco się przetarło.
W powrotnej drodze, jadąc do
domu, roztrząsaliśmy jak zwykle leśne zagadnienia. I nagle, gdy minęliśmy
kolejną osadę, w pustej przestrzeni pól, między zabudowaniami, dostrzegliśmy
znajomą postać.
Szybki zjazd w autobusową
zatoczkę i już stało się jasne, co i jak. Było to przeorane i zbronowane
jesienią marchewkowe pole. Setki poszatkowanych resztek tych warzyw, zalegały w
mini bruzdach. Łoś, – bo to o nim mowa – znalazł tu sobie świetną stołówkę.
Widać był nieco zaznajomiony z okolicą lub też walory smakowe wzięły górę, bo
nic nie robił sobie z przejeżdżających aut i zatrzymujących się ludzi robiących
mu zdjęcia.
Jak się później okazało,
„szwedzki stół” na marchewkowym polu musiał być wielce zasobny, bo zwierzę
przez niemal dwa tygodnie pojawiało się tam niemal dzień w dzień.
A my. My dalej snuliśmy plany,
jaki kolejny skrawek znajomej kniei zwiedzimy. Pomału wyczekiwaliśmy
kwietniowej zieleni, która niebawem miała eksplodować swą mocą. Szykowaliśmy
się do zupełnie innych kadrów, w których mieliśmy nadzieję umieścić kolejnych
bohaterów lasu. Czy nam się to uda? Czas pokaże…
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Bardzo fajne opowiadania wszystkie przeczytałem i czekam na więcej
OdpowiedzUsuńDziękuję za dobre słowo :-)
Usuń