Auto sunęło rytmicznie po nadzwyczaj pustej drodze. Wszak to pierwszy dzień Nowego Roku, więc na szlakach nie należało spodziewać się wielkich tłumów. Tym bardziej o świcie, kiedy to raczej mijałem wracających z zabawy sylwestrowej imprezowiczów niż kogoś, kto miałby szalony pomysł na wyprawę w knieję.
Cisza i spokój od początku tego
poranka zwiastowały błogi nastrój. Nocna łupanina zza ściany, ustępowała głosowi
Grzegorza Turnała w radiu, a ten dodawał skupienia. Po drodze jedynie dwa
patrole drogówki, przyczajone na tych, którym przyszłoby do głowy wsiąść za
kierownicę na podwójnym gazie. Niestety, a może na szczęście, ale chyba roboty
nie mieli, bo sam nie spotkałem żadnego auta na swojej drodze do celu.
W końcu po kilkudziesięciu
minutach jazdy zaparkowałem na poboczu, pod ścianą lasu. Uchyliłem szybę.
Dziwnym trafem dobiegły mnie wspomnienia, kiedy to we wrześniu w ten sposób
rozpoczynałem marszrutę, próbując wsłuchać się w odgłosy rykowiska. Tym razem,
z oczywistych względów, nie mogłem się tego spodziewać. W zamian za to miałem
ciszę lasu. Gałązki nawet nie drgnęły, bo i wiatr zdawał się wpisywać w senność
po sylwestrowej nocy.
Trasa wycieczki była określona
już od ponad dwóch godzin, kiedy to szykując w domu prowiant, rozważałem
możliwe warianty. Wybrałem wizytę w dawno nieodwiedzanym miejscu, ale
jednocześnie takim, które dawało nadzieję, iż huk wieczornych fajerwerków
zbytnio nie spłoszył leśnych mieszkańców. Tu – w dość głębokim borze, miały tej
nocy zapewne dużo więcej spokoju.
Z tą nadzieją ruszyłem przed
siebie. Z piaszczystej drogi skręciłem w twardszy, leśny dukt. Ten po jakimś
czasie doprowadził mnie do nieco otwartej przestrzeni, ale i tu była cisza.
Przyłożyłem do oczu lornetkę, by skontrolować horyzont, gdy nagle w wizjerze
zamajaczył unoszący się 2 metry nad ziemią, rozłożysty kształt. Myszołów? –
pomyślałem. Ale nie. Za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Toż to dopiero
dniało, a ptaki te raczej swą aktywność wykazują najwcześniej o poranku.
Ptak majestatycznie szybował w
totalnej ciszy i kierując się wprost na mnie, powiększał się szybko w okularze
lornetki. Rozpoznałem go dopiero, gdy niemal przeleciał mi tuż nad głową.
Puszczyk.
Przycupnąłem pod olchą. Jasno
pomarańczowa poświata wstającego za horyzontem słońca, z każdym kwadransem
zdawała się coraz mocniej opanowywać niebo. Czekałem, czy coś się tu wydarzy i
gdy w zasadzie zdecydowałem się ruszyć dalej, nagle z prawej strony, niczym
zjawy zaczęły wynurzać się one.
Jeden, dwa, trzy, pięć, dziesięć .. doliczyłem się czternastu. Szły spokojnie
przed siebie, w kierunku dziennych ostoi. Pokonały niewielki rowek wypełniony
wodą i przystanęły na chwilę. Tu najwidoczniej poczuły obcy zapach i lekkim
truchtem, odbiegły w szuwarowy gąszcz, pozostawiając mnie w pełnym zachwycie
obrazu, jaki przed chwilą widziałem.
Ruszyłem w kierunku, gdzie przed
rokiem dość regularnie kręciła się pewna wilcza wataha. Chciałem poszukać
śladów ich obecności i tym samym spróbować określić sens wypadów w ten rejon
pod kątem tego właśnie drapieżnika.
Po jakiejś chwili, w pewnej
odległości ode mnie przeleciały – jeden po drugim – cztery piękne bieliki. Wysoko
w górze zatoczyły koło, po czym zapadły przed wiklinową ścianą. Dopiero w lornetce
dojrzałem, że żerują tam także kruki, więc była możliwość, że to pozostałości
po wilczej stołówce.
Idąc dalej w zamyśleniu, usłyszałem za sobą
szelest w gęstwinie. Wytężyłem wzrok i między drzewami zobaczyłem kilkanaście
dzików. Coraz częstsze ostatnio spotkania z tymi zwierzętami najwyraźniej
wskazują, iż tutejsza populacja wzrasta ponownie w siłę. Ruszyłem dalej. Po
około kilometrze wędrówki dostrzegłem jasno brązowe kształty, powolnie
wyłaniające się z olszyny. Łańki. Ponieważ byłem na dość otwartej przestrzeni,
momentalnie zastygłem w bezruchu. Niewielka chmarka przedefilowała i tak szybko
jak się pojawiła, tak też i zniknęła w leśnym gąszczu.
Cieszyły mnie te spotkania,
dlatego nieco zmieniłem kurs, odbijając w las. Wilgotne poszycie dawało
możliwość w miarę cichego poruszania się, dlatego już po niedługim czasie
ponowny brązowy kształt mignął wśród drzew. Znów lornetka poszła w ruch i tym
razem to ja pierwszy wiedziałem o obecności zwierza niż odwrotnie. Jeleń, w
zasadzie trzy osobniki, kierowały się na łączkę. Z racji postury, chcąc nieco
bardziej się ukryć przeskoczyłem za grubsze drzewo i wycelowałem obiektyw.
Liczyłem, że tym razem osiągnę cel i zwierzęta wyjdą mi wprost pod lufę. Jakież
było moje zdziwienie, kiedy to po dobrym kwadransie sytuacja się nie zmieniała.
Cisza i spokój, jakby żywego ducha. Wiedziałem przecież, że jelenie są gdzieś w
bliskiej odległości, jednak te nie zamierzały ułatwiać mi sprawy. Postanowiłem
szczęściu dopomóc i skryty za kępą krzewów zacząłem ostrożnie zbliżać się w ich
kierunku. Wychyliłem się zza dębu i ….zobaczyłem wpatrującego się we mnie
dostojnego dwunastaka. Samiec pozwolił mi tylko na dwa szybkie strzały migawką
i już ich nie było.
W końcu wygramoliłem się na
piaszczystą drogę. Tu z większym prawdopodobieństwem mogłem spotkać wilczy trop
i faktycznie po kilkuset metrach, na leśnej krzyżówce… „BINGO”. Są!!! Wyraźne,
duże, odciśnięte w piasku ślady. Do tego co jakiś czas charakterystyczne
odchody i podrapywania w przydrożnym podszycie. A więc jednak miałem nosa, co
skrupulatnie odnotowałem w swojej głowie. „Wilczy apetyt” rodził się we mnie
ostatnio coraz częściej, to też plan na tegoroczne przedwiośnie klarował się
dość wyraźnie.
Póki co postanowiłem wracać. Było
już dobrze koło 11.00, kiedy to na szlaku zaczęli pojawiać się turyści. Leśną sektorówką
skręciłem na azymut, a po około 1,5 km marszu droga wyszła na skraj otwartej
przestrzeni niewielkich łąk i pól. Mogłem iść dalej, jednak postanowiłem
skrócić sobie dystans i przeciąłem łączki na pół. Na ich północnym skraju, szerokim
jęzorem wrzynał się sosnowy młodnik. Już z daleka widać było połamane końcówki
młodych drzew, pozgryzane igły i miejscami zdartą młodą korę. Do tego masa
łosiowych bobków, w które niepostrzeżenie wlazłem lewym kaloszem. – To na
szczęście – rzuciłem sam do siebie, dalej przedzierając się przez sośninę.
I jak to czasem bywa, doszedłem
do miejsca, gdzie pojawił się mały dylemat - czy obejść dany sektor z lewej czy
z prawej strony, czy skręcić nieco w prawo czy może odbić na lewo. Wtedy to
właśnie zrobiłem kilka kroków przed siebie, po czym instynkt kazał mi zawrócić.
Było to może i racjonalne – po co przedzierać się przez szeleszczącą i suchą
mimozę, skoro mogę po cichutku ruszyć wygniecioną ścieżką w prawo. Tam,
kilkanaście metrów dalej rosła rozłożysta sosna, wyraźnie podgryziona od dołu.
Wzrok samoistnie powędrował w tym kierunku i w ułamku sekundy zatrzymał się na brązowym
czymś, leżącym na ziemi.
Do tego doszedł biały okrągły,
punktowy i kształt i …. Już gęba sama mi się cieszyła. Otóż na ziemi leżała
świeża, łosiowa rosocha – prezent, jaki musiał zostawić dla mnie w tym miejscu
dorodny samiec. Leżała tu sobie w ciszy i spokoju już chyba dobrych kilkanaście
dni, czekając, by dać komuś chwile radości, jak mi w tamtym właśnie momencie. Ucieszyłem
się bardzo z takiej pamiątki. To mój pierwszy w życiu łosiowy zrzut, dlatego radość
była ogromna.
Teraz dopiero spostrzegłem, że
dzień zrobił się znacznie jaśniejszy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to od
północy, gdzieś znad linii Wisły, do moich uszu doszły charakterystyczne
odgłosy. Kilka sporych stad żurawi przeleciało nad głową, jednak nie tylko one
wprawiły mnie w osłupienie. Na nieodległym horyzoncie, jednak znacznie wyżej, leciały
trzy potężne stada gęsi!!!. Ich liczebność oceniłem na około dobry tysiąc/półtora,
co w połączeniu z dość licznymi żurawiami zdawało się potwierdzać to, czego się
domyślałem. Przyroda zwariowała i już z początkiem stycznia, symptomy
przedwiośnia, a przynajmniej braku zimy były ostatnio nad wyraz wyraźne. W
jakim kierunku to prowadzi? – zadawałem sobie to pytanie brnąc dalej przez
nieco podmokłą łąkę.
Nagle z chaszczy po lewej
chlupot. Spore stado łań – dużo większe niż poranne – najwyraźniej przemierzało
ten sam rewir, co ja.
Szybka sesja, kilka ujęć,
pozwoliły uwiecznić mi to spotkanie. Mój brzuch dopominał się o swoje, tak więc
nieuchronnie zbliżał się koniec dzisiejszej wędrówki.
Z wyprawy wracałem zadowolony.
Była dobrym zwiastunem tegorocznych fotograficznych zmagań. Plany, jakie razem
z Mariuszem jawiły nam się w głowach, ponownie były wielce ciekawe, wręcz
momentami bardzo ambitne, ale przede wszystkim gwarantowały kolejne godziny i
dni w lesie. Pomału dochodziliśmy do wniosku, że obecnie w dobie piekielnie
pędzącej codzienności, hasło „NIE MAM CZASU … IDĘ DO LASU” dość trafnie zaczyna
nas określać…
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz