15 stycznia 2023

Między ciszą a ciszą ..... sprawy się kołyszą...


Auto sunęło rytmicznie po nadzwyczaj pustej drodze. Wszak to pierwszy dzień Nowego Roku, więc na szlakach nie należało spodziewać się wielkich tłumów. Tym bardziej o świcie, kiedy to raczej mijałem wracających z zabawy sylwestrowej imprezowiczów niż kogoś, kto miałby szalony pomysł na wyprawę w knieję.

Cisza i spokój od początku tego poranka zwiastowały błogi nastrój. Nocna łupanina zza ściany, ustępowała głosowi Grzegorza Turnała w radiu, a ten dodawał skupienia. Po drodze jedynie dwa patrole drogówki, przyczajone na tych, którym przyszłoby do głowy wsiąść za kierownicę na podwójnym gazie. Niestety, a może na szczęście, ale chyba roboty nie mieli, bo sam nie spotkałem żadnego auta na swojej drodze do celu.

W końcu po kilkudziesięciu minutach jazdy zaparkowałem na poboczu, pod ścianą lasu. Uchyliłem szybę. Dziwnym trafem dobiegły mnie wspomnienia, kiedy to we wrześniu w ten sposób rozpoczynałem marszrutę, próbując wsłuchać się w odgłosy rykowiska. Tym razem, z oczywistych względów, nie mogłem się tego spodziewać. W zamian za to miałem ciszę lasu. Gałązki nawet nie drgnęły, bo i wiatr zdawał się wpisywać w senność po sylwestrowej nocy.

Trasa wycieczki była określona już od ponad dwóch godzin, kiedy to szykując w domu prowiant, rozważałem możliwe warianty. Wybrałem wizytę w dawno nieodwiedzanym miejscu, ale jednocześnie takim, które dawało nadzieję, iż huk wieczornych fajerwerków zbytnio nie spłoszył leśnych mieszkańców. Tu – w dość głębokim borze, miały tej nocy zapewne dużo więcej spokoju.

Z tą nadzieją ruszyłem przed siebie. Z piaszczystej drogi skręciłem w twardszy, leśny dukt. Ten po jakimś czasie doprowadził mnie do nieco otwartej przestrzeni, ale i tu była cisza. Przyłożyłem do oczu lornetkę, by skontrolować horyzont, gdy nagle w wizjerze zamajaczył unoszący się 2 metry nad ziemią, rozłożysty kształt. Myszołów? – pomyślałem. Ale nie. Za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Toż to dopiero dniało, a ptaki te raczej swą aktywność wykazują najwcześniej o poranku.

Ptak majestatycznie szybował w totalnej ciszy i kierując się wprost na mnie, powiększał się szybko w okularze lornetki. Rozpoznałem go dopiero, gdy niemal przeleciał mi tuż nad głową. Puszczyk.

Przycupnąłem pod olchą. Jasno pomarańczowa poświata wstającego za horyzontem słońca, z każdym kwadransem zdawała się coraz mocniej opanowywać niebo. Czekałem, czy coś się tu wydarzy i gdy w zasadzie zdecydowałem się ruszyć dalej, nagle z prawej strony, niczym zjawy zaczęły wynurzać się one.




Jeden, dwa, trzy, pięć, dziesięć  .. doliczyłem się czternastu. Szły spokojnie przed siebie, w kierunku dziennych ostoi. Pokonały niewielki rowek wypełniony wodą i przystanęły na chwilę. Tu najwidoczniej poczuły obcy zapach i lekkim truchtem, odbiegły w szuwarowy gąszcz, pozostawiając mnie w pełnym zachwycie obrazu, jaki przed chwilą widziałem.



Ruszyłem w kierunku, gdzie przed rokiem dość regularnie kręciła się pewna wilcza wataha. Chciałem poszukać śladów ich obecności i tym samym spróbować określić sens wypadów w ten rejon pod kątem tego właśnie drapieżnika.

Po jakiejś chwili, w pewnej odległości ode mnie przeleciały – jeden po drugim – cztery piękne bieliki. Wysoko w górze zatoczyły koło, po czym zapadły przed wiklinową ścianą. Dopiero w lornetce dojrzałem, że żerują tam także kruki, więc była możliwość, że to pozostałości po wilczej stołówce.



 Idąc dalej w zamyśleniu, usłyszałem za sobą szelest w gęstwinie. Wytężyłem wzrok i między drzewami zobaczyłem kilkanaście dzików. Coraz częstsze ostatnio spotkania z tymi zwierzętami najwyraźniej wskazują, iż tutejsza populacja wzrasta ponownie w siłę. Ruszyłem dalej. Po około kilometrze wędrówki dostrzegłem jasno brązowe kształty, powolnie wyłaniające się z olszyny. Łańki. Ponieważ byłem na dość otwartej przestrzeni, momentalnie zastygłem w bezruchu. Niewielka chmarka przedefilowała i tak szybko jak się pojawiła, tak też i zniknęła w leśnym gąszczu.

Cieszyły mnie te spotkania, dlatego nieco zmieniłem kurs, odbijając w las. Wilgotne poszycie dawało możliwość w miarę cichego poruszania się, dlatego już po niedługim czasie ponowny brązowy kształt mignął wśród drzew. Znów lornetka poszła w ruch i tym razem to ja pierwszy wiedziałem o obecności zwierza niż odwrotnie. Jeleń, w zasadzie trzy osobniki, kierowały się na łączkę. Z racji postury, chcąc nieco bardziej się ukryć przeskoczyłem za grubsze drzewo i wycelowałem obiektyw. Liczyłem, że tym razem osiągnę cel i zwierzęta wyjdą mi wprost pod lufę. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to po dobrym kwadransie sytuacja się nie zmieniała. Cisza i spokój, jakby żywego ducha. Wiedziałem przecież, że jelenie są gdzieś w bliskiej odległości, jednak te nie zamierzały ułatwiać mi sprawy. Postanowiłem szczęściu dopomóc i skryty za kępą krzewów zacząłem ostrożnie zbliżać się w ich kierunku. Wychyliłem się zza dębu i ….zobaczyłem wpatrującego się we mnie dostojnego dwunastaka. Samiec pozwolił mi tylko na dwa szybkie strzały migawką i już ich nie było.



W końcu wygramoliłem się na piaszczystą drogę. Tu z większym prawdopodobieństwem mogłem spotkać wilczy trop i faktycznie po kilkuset metrach, na leśnej krzyżówce… „BINGO”. Są!!! Wyraźne, duże, odciśnięte w piasku ślady. Do tego co jakiś czas charakterystyczne odchody i podrapywania w przydrożnym podszycie. A więc jednak miałem nosa, co skrupulatnie odnotowałem w swojej głowie. „Wilczy apetyt” rodził się we mnie ostatnio coraz częściej, to też plan na tegoroczne przedwiośnie klarował się dość wyraźnie.

Póki co postanowiłem wracać. Było już dobrze koło 11.00, kiedy to na szlaku zaczęli pojawiać się turyści. Leśną sektorówką skręciłem na azymut, a po około 1,5 km marszu droga wyszła na skraj otwartej przestrzeni niewielkich łąk i pól. Mogłem iść dalej, jednak postanowiłem skrócić sobie dystans i przeciąłem łączki na pół. Na ich północnym skraju, szerokim jęzorem wrzynał się sosnowy młodnik. Już z daleka widać było połamane końcówki młodych drzew, pozgryzane igły i miejscami zdartą młodą korę. Do tego masa łosiowych bobków, w które niepostrzeżenie wlazłem lewym kaloszem. – To na szczęście – rzuciłem sam do siebie, dalej przedzierając się przez sośninę.

I jak to czasem bywa, doszedłem do miejsca, gdzie pojawił się mały dylemat - czy obejść dany sektor z lewej czy z prawej strony, czy skręcić nieco w prawo czy może odbić na lewo. Wtedy to właśnie zrobiłem kilka kroków przed siebie, po czym instynkt kazał mi zawrócić. Było to może i racjonalne – po co przedzierać się przez szeleszczącą i suchą mimozę, skoro mogę po cichutku ruszyć wygniecioną ścieżką w prawo. Tam, kilkanaście metrów dalej rosła rozłożysta sosna, wyraźnie podgryziona od dołu. Wzrok samoistnie powędrował w tym kierunku i w ułamku sekundy zatrzymał się na brązowym czymś, leżącym na ziemi.



Do tego doszedł biały okrągły, punktowy i kształt i …. Już gęba sama mi się cieszyła. Otóż na ziemi leżała świeża, łosiowa rosocha – prezent, jaki musiał zostawić dla mnie w tym miejscu dorodny samiec. Leżała tu sobie w ciszy i spokoju już chyba dobrych kilkanaście dni, czekając, by dać komuś chwile radości, jak mi w tamtym właśnie momencie. Ucieszyłem się bardzo z takiej pamiątki. To mój pierwszy w życiu łosiowy zrzut, dlatego radość była ogromna.



Teraz dopiero spostrzegłem, że dzień zrobił się znacznie jaśniejszy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy to od północy, gdzieś znad linii Wisły, do moich uszu doszły charakterystyczne odgłosy. Kilka sporych stad żurawi przeleciało nad głową, jednak nie tylko one wprawiły mnie w osłupienie. Na nieodległym horyzoncie, jednak znacznie wyżej, leciały trzy potężne stada gęsi!!!. Ich liczebność oceniłem na około dobry tysiąc/półtora, co w połączeniu z dość licznymi żurawiami zdawało się potwierdzać to, czego się domyślałem. Przyroda zwariowała i już z początkiem stycznia, symptomy przedwiośnia, a przynajmniej braku zimy były ostatnio nad wyraz wyraźne. W jakim kierunku to prowadzi? – zadawałem sobie to pytanie brnąc dalej przez nieco podmokłą łąkę.

Nagle z chaszczy po lewej chlupot. Spore stado łań – dużo większe niż poranne – najwyraźniej przemierzało ten sam rewir, co ja.



Szybka sesja, kilka ujęć, pozwoliły uwiecznić mi to spotkanie. Mój brzuch dopominał się o swoje, tak więc nieuchronnie zbliżał się koniec dzisiejszej wędrówki.

Z wyprawy wracałem zadowolony. Była dobrym zwiastunem tegorocznych fotograficznych zmagań. Plany, jakie razem z Mariuszem jawiły nam się w głowach, ponownie były wielce ciekawe, wręcz momentami bardzo ambitne, ale przede wszystkim gwarantowały kolejne godziny i dni w lesie. Pomału dochodziliśmy do wniosku, że obecnie w dobie piekielnie pędzącej codzienności, hasło „NIE MAM CZASU … IDĘ DO LASU” dość trafnie zaczyna nas określać…

Z puszczańskim pozdrowieniem

Wozik77 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz