Jest w naszym kraju wiele pięknych i ciekawych miejsc, a ja zawsze lubiłem wodzić za nimi palcem po mapie. Niczym w starych opowiadaniach, z mroku tajemniczości wyłuskiwałem ciekawe zakątki. Sprawiało mi to ogromną przyjemność, kiedy to do tego, co na nich mogłem odczytać, swoje dopowiadała bujna wyobraźnia. Duże, zielone obszary często ubrane w krótkie błękitne myślniki, kręta niebieska nitka pośród tego wszystkiego, a co najważniejsze prawie żadnych żółtych czy czerwonych kresek, oznaczających dostępne drogi. Czasem tylko czarna linia zwiastująca leśny lub polny dukt. I nagle parę lekko pomarańczowych prostokątów, przykuwających wzrok i drukowany napis – JELENIOWO… Przypadek?
Przyglądam się dokładniej. Choć
nieco z boku, to jakby nie było, jest to teren dużej puszczy. Wokoło całkiem
ładne lasy, z wieloma jaśniejszymi plamami, oznaczającymi polany. Wyobraźnia
pracuje, szczególnie teraz wrześniową porą. W ruch idzie Internet, w dobie
dzisiejszych czasów ułatwiający wiele. Najpierw Messenger i kilka szybkich
myśli, wymienionych z Mariuszem. Pisze się. Zdecydowanie! A więc kolejne
magiczne słowo wpisywane pośpiesznie w wyszukiwarkę – nocleg. Jest. Ze zdjęć
wygląda przyzwoicie, choć z pewnością dla wymagających turystów byłby nieco
surowy. Nam wystarcza w pełni. Dom nie pierwszej młodości, za to pokój
przestronny, z dwoma bardzo wygodnymi łóżkami, stołem i małym telewizorem. Do
tego w pełni wyposażona kuchnia, której ozdobą jest kaflowy piec. Łazienka w
pełnym standardzie z brodzikiem i ciepłą wodą. To wszystko, czego nam potrzeba,
a najważniejsze, że kwatera jest blisko miejsc, które zamierzamy odwiedzić.
Piątkowy dzień w pracy lekko się
dłuży. Skracam go odbiorem kilku nadgodzin, jakie wypracowałem wcześniej.
Mariusz też już w blokach startowych, więc zapakowani niezbędnym ekwipunkiem
ruszamy w drogę. Ta, choć długa, mija nam w bojowej atmosferze. Prognozy pogody
sprawiają, że dopisują nam humory. Ma być pogodnie i nieco chłodniej, co po
upałach ostatniego tygodnia może być sporą zmianą. Mamy nadzieję, że także w
zachowaniach zwierzyny.
Parkujemy pod bramą, za którą
stoi spory żółty dom. Przemili właściciele zapraszają nas do środka i częstują
kawą. Kwatera, w której mamy nocować jest kilka kilometrów dalej. Jak się
okazuje to ojcowizna, jakiś czas temu zaadoptowana właśnie na potrzeby
agroturystyki. Gospodarz jedzie z nami i bezpośrednio na miejscu objaśnia nam wszystko
co i jak.
Wieczór. Ognisko swym blaskiem
rozświetla półmrok podwórka. Za drewnianą stodołą kawałek łączki, a dalej
ściana lasu. Gdzieś z oddali słychać pierwsze porykiwania. Nie mogło być
inaczej, toż nazwa miejscowości do czegoś zobowiązuje i z pewnością nie wzięła
się znikąd. My póki co przysłuchujemy się miłym dla uszu odgłosom, zajadając
się jednocześnie „giętą z kija” podpieczoną na ogniu i popijając chłodne z
pianką.
Budzik wyrywa nas ze snu. Szybka
poranna, a raczej pół-nocna toaleta. Coś na ząb, jakaś szybka herbata. Za oknem
dnieje. Niebo czyste, zero wiatru, lekka mgiełka. Wychodzimy na dwór. Chłodno.
Może nawet nie więcej jak 5-6 st. Stajemy na środku podwórka. Słychać. Daleko,
ale właśnie tam, gdzie zamierzamy się kierować.
Auto zapala za trzecim razem.
Wygląda, że chłód nocy też i je same zaskoczył. Powolnie opuszczamy obejście.
Wieś pogrążona wciąż we śnie. Przejeżdżamy przez rzeczkę, mijamy kościółek i
kierujemy się w stronę zwartej ściany lasu. Mijamy terenówkę z metalowym koszem
na haku. Tak. To minus okolicy, w której są polowania, szczególnie w tym
czasie. Po około 2 kilometrach stajemy na poboczu. Plecaki na ramiona, lornetki
na szyję, aparaty w dłonie i idziemy. Jest już nieco widniej, więc momentami
mamy wyrzuty sumienia, że za długo pospaliśmy. Z leśnej dróżki, według mapy
musimy odbić gdzieś w prawo. Powinna być jakaś przecinka. Rozglądamy się
uważnie. Jest. Mapa nie kłamała! Maskałaty na twarz. Za około 200m powinniśmy
wyjść na łączkę. Stąpamy ostrożnie. W końcu prześwit. To już tuż tuż.
Przystajemy i wsłuchujemy się. Są, ryczą. Wydaje się jeden stadny i jacyś
pretendenci. Wychylamy się z resztek olszyny. Łączka nie jest szeroka, ale już
na przywitanie przecina ją całkiem ładny bysio.
Przesuwamy się powoli, mijając z prawej
niewielkie trzcinowisko. Za nim wyraźnie słyszymy ryczącego byka, w całkiem
niedalekiej odległości. Ostrożnie stąpając po leciutkim podwyższeniu przesuwamy
się do przodu, gdy nagle pod wiklinowym krzakiem stoi On. Ponieważ jesteśmy na
otwartej przestrzeni, od razu zapadamy do ziemi. To dobry ruch, bo jeleń nie
zauważa nas kompletnie, a nawet rusza w naszym kierunku.
Co chwilę przystaje i porykuje.
To dorodny samiec i aż dziw nas bierze, że jest wciąż samotny. Czyżby inny
odebrał mu harem?
Zauroczeni bliskością spotkania,
nawet nie zauważyliśmy, jak na niebie pojawiło się trochę szarzyzny. Co prawda spod
niej horyzont już się rozjaśnia, ale minie jeszcze sporo czasu, zanim to
nastąpi. Szybciutko korygujemy
ustawienia aparatów, co w pozycji klęczącej nie jest zbyt wygodne. Dystans między
nami a zwierzęciem bardzo się skraca. Aż dziw bierze, że byk kompletnie na nas
nie reaguje. Czyżbyśmy imitowali niskie krzaki? Z pewnością sprzyja nam brak
wiatru, bo w innym przypadku, jeleń dawno już odbiłby w stronę kępy brzóz. Tak
się dzieje dopiero, kiedy dystans między nami wynosi nie więcej jak 30 metrów.
Najpierw jednak byk przystaje, pięknie pozując. Wciąż porykuje. Obchodzi nas
powoli, po czym zawraca w stronę, skąd przybył. Na koniec niknie w
trzcinowisku.
To „bliskie spotkanie trzeciego
stopnia” zaostrza nasze apetyty. Nie ma jeszcze szóstej, więc wiele może się
zdarzyć. Przez pewien czas stoimy wsłuchując się w ryczące dookoła towarzystwo.
Nad głowami przelatuje nam kilka gęsich kluczy. To też już ich czas, kiedy to z
krainy jezior kierują się wyraźnie ku południu.
Strzał. Tępy, głuchy strzał od
lewej. Wiemy co to zwiastuje. Zapewne kolejny zwierz stracił życie. Dla nas
samych oznacza to dużą dozę ostrożności, bo ostatecznie nie fajnie w
leśno-myśliwskich okolicznościach, być pomylonym…z dzikiem.
Przed nami wciąż słychać donośne i
agresywne porykiwania. Szybkie
spojrzenie na internetową mapę wyraźnie wskazuje, że za pasem habazi jest
troszkę wolnej przestrzeni. To daje nam szansę na ciche podejście, wyjście na
łączkę od strony drzew i być może uchwycenie w kadr tego, co się tam dzieje.
Decyzja zapada. Mamy tylko nadzieję, że nie stoi tam żadna ambona lub zwyżka.
Nim docieramy do miejsca
przeznaczenia, musimy przebrnąć przez wysokie trawy i łany mimozy. W kilka
chwil moje spodnie są przemoczone doszczętnie, co nie jest miłą perspektywą na
kolejne godziny w tak niskiej temperaturze. Po minięciu gęstej sieci wiklin,
docieramy do sporego babrzyska. Tuż za nim prześwit zwiastujący trochę wolnej
przestrzeni. Mariusz odbija w lewo, ja natomiast zostaję tutaj i przysiadam na
stołeczku pod zmurszałą brzozą. Perspektywę mam cudowną – kąt obserwacji jakieś
270st. Jednak to, co najistotniejsze dzieje się w gęstwinie na wprost mnie. Kilka
byków na zmianę mierzących się donośnym basem. Liczę, że może któryś z nim
wyłoni się zza krzewiastej ściany, ale póki co nic z tych rzeczy.
Nagle głuchy trzask łamanej
gałęzi. Odwracam się, a za mną w odległości około 25 m stoi jeleń. Grzebie
kopytem w rujnym dołku, co daje mi chwilę na zrobienie mu fotografii.
Dystans między nami jest jednak
już na tyle mały, że zwierzę słyszy trzask migawki (mimo iż ustawiony na tryb
cichy). Zamaskowanego mnie jednak nie dostrzega, ale na wszelki wypadek
odchodzi w las. Zdziwienie moje budzi fakt, że tak duże zwierzę jest w stanie
tak cicho podejść niezauważenie, no bo przecież gdyby niezłamana gałązka w
ogóle nie wiedziałbym o jego obecności.
Powracam do obserwacji krzaków
przede mną. Po kilku minutach szelest jest coraz wyraźniej głośniejszy, co może
zwiastować kolejne zwierzę. Niestety. Nic nie wyłania się na tyle, abym mógł
mieć z tego pożytek. Po jakimś jednak czasie, moje oczy dostrzegają poruszający
się krzew. Przykładam do oczu lornetkę i widzę młodego byczka. Mocuje się z
gałązkami wikliny nie zważając na nic. Odległość spora, ale wyczekuję, że może
coś się zmieni, bo wciąż wokoło mnie, kilka byków ryczących jak należy.
Najwięcej z kierunku, w którym poszedł Mariusz. Ma szczęście – rzucam do
siebie.
I nagle sytuacja jak pół godziny
wcześniej. Tym razem jednak nie gałązka, a donośny ryk oznajmia mi, że coś stoi
tuż za mną. Odwracam się. Ten sam rujny dołek, będący widocznie swojego rodzaju
magnesem. Przy nim piękny jeleń. Jego oblicze zasłania mi jedynie kilka gałązek
młodej olchy stojącej pomiędzy nami.
Może to i dobrze, bo zwierzę nie
widzi zagrożenia. Co prawda łapie mnie na wykroku i kolejne 10 minut stoję na
jednej nodze, zanim w prześwicie listków zobaczę, że byk przymknął oczy. To
powoduje, że wracam do pozycji dwunożnej. Teraz już w spokoju mogę wyczekiwać,
aż jeleń zrobi kilka kroków w przód i wyjdzie mi wprost przed obiektyw na
wymarzone ujęcie. Byk jednak postanawia pogrzebać racicą w dołku, po czym
odkręca się z powrotem. Czyżby miał odejść jak poprzednik? Tak. Niestety, ale z
tą różnicą, że przystaje jeszcze na chwilę pomiędzy drzewami, dając się uwiecznić
na fotografii.
Mimo wszystko jestem zadowolony.
Wycofuję się w kierunku sosen, wśród których czeka Mariusz. Nie miał tyle szczęścia,
co ja. Co prawda dużo się działo po krzaczorach, ale na wolniejszą przestrzeń
nie wyszło nic. Nagle od południa kolejny ryk. Nie daleko. Przesuwa się w
prawo. Postanawiamy iść po skosie na jego azymut, co powinno spowodować, że za
200-300m przetniemy sobie wzajemnie drogę. W tym właśnie punkcie chcemy być
pierwsi. I… prawie nam się udaje. Przed bykiem kroczą 4 łanie, a on zamykając
stawkę, na chwilę przystaje. Kilka strzałów migawką i rozstajemy się
niezauważeni.
Dochodzi 9.00. Przysiadamy na
stołeczkach i zjadamy śniadanie. Jak zwykle gaworzymy o wszystkim, co leśne,
nie zauważając nawet, że nadciągają ciemniejsze chmury. Od samochodu odeszliśmy
dość daleko, więc czeka nas dłuższa droga powrotna. Zaczyna siąpić. Wychodzimy
z olszyny na otwartą przestrzeń. Tam drogę przecina nam zabłąkany ósmak.
Idziemy swobodnie głośno rozmawiając. Toż to prawie już południe, ale chyba ta
gorsza aura powoduje, że byki gdzieś w oddali wciąż porykują. Przed nami kępa
młodych olszyn, zaraz za nią trawiaste obniżenie i lekko wynoszący się nad
okolicą grądzik, którego zbocza porasta mimoza. I nagle, wychodząc na górkę
dostrzegam kolejnego jelenia.
Jest bardzo blisko, ale fakt iż
„walczy z krzewami”, skutecznie musiał nas zagłuszyć na dojściu w te miejsce. Aparaty gotowe, więc jest
szansa. Nie wychylamy się dalej, więc najprawdopodobniej z jego perspektywy w
ogóle nie jesteśmy widoczni.
Na potwierdzenie tego faktu jest
to, że jeleń daje nam dobre kilka minut, pozując raz z prawej raz z lewej.
Przez moment rusza w naszym
kierunku, by potem łapiąc w nozdrza zapewne nasz zapach, rejteruje i odchodzi w
brzezinę.
Na kwaterę wracamy zadowoleni,
ale jeszcze tego samego wieczora wsłuchujemy się w to, co dzieje się z drugiej
strony wsi.
Nazajutrz rano jesteśmy w tym
miejscu. Idziemy przez łąkę i kiedy dochodzimy do niewielkiej dębiny, dostrzegamy ciemny kształt. Od razu rozpoznajemy w nim
dzika, jednak ten wydaje się być chyba głuchy, skoro nas nie usłyszał z tak
bliska.
Rozdzielamy się. Mariusz rusza na
wschód, a ja postanawiam jednak zaczekać stacjonarnie na jednej z polanek.
Przez dobre półtorej godziny niewiele się dzieje, nie licząc młodej klępy,
która omija moje stanowisko od północy. Dziś jest znacznie cieplej. Już poranek
zwiastował, że tak będzie, natomiast teraz wychylające się znad lasu słońce
powoduje, że robi się całkiem gorąco. Błogi spokój tego miejsca, w pewnej
chwili przerywa wrzask sójek. W powietrzu widzę dostojnego bielika, który w asyście
trzech kruków próbuje kołować nad polaną. Na chwilę towarzystwo znika mi z
oczu, ale minutę później okazuje się, że król ptaków przysiadł na wysokim
dębie. Nim jednak udaje mi się wycelować aparat, ptak ponownie zrywa się do
lotu i znika na horyzoncie. Cholera – klnę pod nosem. To była fajna okazja.
Blisko, z ładnym światłem, ale co zrobić. Spaliłem to.
W pewnej chwili jednak, w
prześwicie leszczynowych krzaków, zauważam poczerwieniałe poroże. Łoś. Byczek,
chyba całkiem ładny. Jestem zasłonięty, więc w mgnieniu oka postanawiam skrócić
nieco dystans. Niemal w zajęczych susach przeskakuję od brzózki do brzózki. W
końcu jestem na skraju skoszonej łączki i jedynie jej niewielka szerokość
dzieli mnie od zwierzęcia. Zastygam w bezruchu. Minuta, dwie. Nic. Co jest? –
zachodzę w głowę. Łoś kroczył dość pewnie i już dawno powinien się pojawić.
Czyżby zawrócił?
I właśnie wtedy kątem oka
dostrzegam po lewej wpatrzonego we mnie byka. Sam nie wiem, kto w tym momencie bardziej
wygląda na jelenia – on czy ja? Długa minuta patrzenia sobie w oczy. On chcąc rozpoznać,
z kim ma do czynienia, ja nie chcąc go spłoszyć. W końcu byk odtruchtuje
kilkanaście metrów, po czym ponownie przystaje. Znów wlepia we mnie swój wzrok,
by ostatecznie odbiec w gęstwinę.
Tak. To były ewidentnie moje
szanse na dzisiejszy poranek. Tym razem jednak bez zdjęć.
Okazuje się, że Mariusz tym razem
miał podobny do mojego rodzaj szczęścia. Na zamgloną łączkę, na której
przycupnął, wyszedł stadny byczek, nadzorujący chmarę łań. Niemal godzinna
obserwacja z dość dużej odległości, wynagrodziła mu mniej udaną sesję
fotograficzną, ale…..nie można mieć przecież wszystkiego.
Do domu wracaliśmy zdecydowanie
usatysfakcjonowani. Rykowisko wciąż trwało, więc była nadzieja, że na swoim,
znanym od lat terenie, wciąż mamy szansę na cudowne spotkania, ale jak to
mawiają bajkopisarze, to już zupełnie inna historia…..
Z leśnymi ukłonami
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz