Ten weekend był szczególny. Po roku czasu puszcza znowu zaczynała rozbrzmiewać wyczekiwanymi odgłosami. Co prawda pierwsze ryczące jelenie zaskoczyły nas już dużo wcześniej, ale po tamtym wyjątkowo zimnym poranku, knieja znowu zamilkła na długie dni.
Było ciepło, wręcz bardzo ciepło.
Wszelkie książkowe prawidła i doświadczenia lat poprzednich, zdawały się
zwiastować, że jeszcze chwila, że może to tylko przedbiegi. Ten stan rzeczy
szybko zweryfikowaliśmy już w pierwszym miejscu, kiedy to zatrzymując się na
poboczu asfaltowej drogi, tuż obok rozległych, otwartych łąk bagiennych
skąpanych we mgle, usłyszeliśmy pierwsze poważne porykiwania. Niebo było
czyste, a schyłek nocy wyjątkowo jasny, za sprawą SUPER KSIĘŻYCA, który w tych
właśnie dniach znacząco zbliżył swą orbitę do Ziemi. Był w pełni, dzięki czemu
doskonale oświetlał okolicę. Odpowiedzią była też temperatura, która co prawda w
dzień oscylowała nawet pod 30st, to jednak teraz, w najzimniejszym momencie u
schyłku nocy, spadła do ok 6st. To musiało pobudzić zwierzynę. Byki ryczały wyraźnie
zarówno z prawej jak i z lewej strony. Z dalekiej odległości dało się też
słyszeć stękanie łosi, tak więc tegoroczne misterium uznaliśmy za otwarte.
Powoli szarzało. Co prawda mgła
skutecznie uniemożliwiała obserwację, to jednak nasze oczy widziały to, co nie
widoczne. Tuż po lewej kilka łań szło przez trawy, co w bezwietrznej aurze i
totalnej ciszy wybrzmiewało nader wyraźnie. Troszkę dalej stał łoś i stękając
oznajmiał wybrance swoje zamiary. Po prawej, w kępie wiklin ryczał byk, a dalej
kolejne dwa. Jednym słowem rzecz by można – dzieje się!
Postanowiliśmy ruszyć na szlak.
Miała to być zupełnie rekonesansowa wyprawa, ale już od pierwszych minut
szybszego bicia serca wiedzieliśmy, że wpadliśmy jak przysłowiowa „śliwka w
kompot”. Plan był określony, wystarczyło go zrealizować. Skrótem przez łąkę
weszliśmy na drogę, która poprowadziła nas dalej. Co i raz przystawaliśmy,
wsłuchując się w odgłosy budzącego się lasu. W pewnym momencie szelest po
prawej zwiastował zbliżającego się zwierza. Okazał się nim być dorodny odyniec,
który jednak zawrócił szybciej, niż na dobre się pokazał.
Dotarliśmy do niewielkiej łączki.
Chwilę przed tym, kilka kręcących się łań z młodym szóstakiem, przecięło nam
drogę, dlatego postanowiliśmy zainstalować się w krzakach, tym bardziej, że
inny dorodny ryczący byk, wokoło którego zatoczyliśmy spore koło, zdawał się
zbliżać w naszym kierunku. Niestety. Godzinne wyczekiwanie nie przyniosło
żadnego rezultatu. Lekko przemarznięci ruszyliśmy dalej.
W tym miejscu leśne szlaki
rozchodziły się w trzech kierunkach. Była to niegdyś klasyczna, leśna
krzyżówka, ze stojącym na jej skraju drewnianym krzyżem. W zasadzie ze wszystkich
stron coś się działo. W lewo na naszej V-ce (taką potocznie nazwę nadaliśmy
temu miejscu) odzywał się poważny jegomość. Prosto także wtórował mu inny,
natomiast po prawej stronie zdawały się stać kolejne 3-4. Zdecydowaliśmy się na
tę opcje, więc zamaskowani powoli ruszyliśmy w stronę wschodzącego słońca.
To już nie był marsz. Tu każdy
krok był przemyślany, by nie szeleścić, nie złamać jakiejś gałązki czy także
nie chrząknąć w najmniej odpowiednim momencie. Przemieszczaliśmy się niczym
zjawy, leśne duchy czy błąkające się po bagnach zjawy. Po kilkuset metrach,
kiedy to droga stała się ledwo widoczną już ścieżką, dobrnęliśmy do końca
zwartych krzewów. Przed nami rozpościerała się łąka, na którą prowadziła nieco
podwyższona grobla. Ruszyliśmy ostrożnie, słysząc już z dala, iż po prawej
stronie coś się dzieje. Tym czymś okazał się całkiem dostojny byk, któremu
towarzyszyło kilka łań.
Dość wcześnie, jak na początkową
fazę rykowiska ów władca kniei wszedł w posiadanie haremu, jednak może był to
póki co przechodni osobnik, który akurat znalazł się w tym czasie i w tym
miejscu? Zrobiliśmy kilka dokumentacyjnych zdjęć, bo póki co znikająca powoli
mgła na więcej nie pozwalała. W jej oparach skutecznie chronił się byk łoś,
który z lewej strony grobli obserwował okolicę.
Doszliśmy do niewielkiego
wzniesienia, porośniętego pojedynczymi drzewami. Tu postanowiliśmy zakotwiczyć
na nieco dłużej licząc, że z akompaniamentu dookoła coś się może „urodzi”. Nie
musieliśmy długo czekać. W zwartej kępie wiklinowych krzewów naprzeciwko, już
po kilku minutach słychać było wyraźne stękanie. Podszedłem kilkanaście metrów do przodu, by
zza młodej brzózki mieć lepszy pogląd na okolicę. Czekałem. Słychać było
wyraźnie dwa stękające łosie – jeden nieco z prawej, drugi z znacznie z lewej.
Ten pierwszy wyraźnie tarmosił porożem wierzbowe habazie, robiąc przy tym sporo
hałasu. Nie mniej jednak, żaden z nich nie zamierzał wychylić choćby nosa z
gąszczu, co by dać nam szansę na ciekawe ujęcie. Mimo to liczyłem, że w końcu
coś się wydarzy, ale przez kolejne 20 minut sytuacja się nie zmieniała.
Postanowiłem ostrożnie zajrzeć za
te krzaki. Najpierw jednak odwróciłem się po plecak, który zostawiłem
kilkanaście metrów wcześniej, pod drzewem. Jakież było moje zdziwienie, kiedy
właśnie z tego kierunku, zza pleców zauważyłem zbliżającego się starego byka, z
jedną skarłowaciałą rosochą.
Szedł ospale stękając.
Kilkadziesiąt metrów ode mnie zatrzymał się i zaczął tarmosić niewielki krzew.
Po kilku minutach podszedł
jeszcze bliżej i zaczął zajadać olchowe liście. Z tej plątaniny gałązek nie
mogłem go dobrze wyłowić, jednak chwilę później postanowił zawrócić skąd
przyszedł. Przystanął jeszcze, popatrzył w moim kierunku, po czym odszedł na
północ.
Zastanawialiśmy się później, czy
to przypadkiem nie był stary znajomy byk, tylko z uwstecznionym już porożem? A
może jakiś chory lub też po przejściach?
Było wciąż wcześnie i wciąż z
duża szansą na kolejne ujęcia. Mimo iż temperatura wzrastała, byki nadal
ryczały, choć może faktycznie nieco mniej intensywnie. Toż w końcu początek
rykowiska i apogeum jeszcze nadal przed nami.
Pomału obraliśmy powrotny azymut,
jednak na tym etapie postanowiliśmy się nieco rozdzielić. Ja miałem obejść
rozległą brzezinę z lewej, a kompan z prawej strony. Poranna rosa swą mocą
broniła leśno-łąkowych tajemnic. Spodnie miałem całkiem przemoczone, co
powodowało lekki dyskomfort poruszania się. Brnąc przez wysokie trawy, zauważyłem
samotną łanię. Wydawała się mnie nie zauważyć, więc po szybkim zdjęciu odbiłem
lekko w prawo by jej nie niepokoić.
Tuż za niewielkim trzcinowiskiem,
teren zaczął wznosić się lekko do góry. Na niewielkim grądziku pojawiły się
olchy, brzozy, a także pojedyncze dęby i sosny. Wszedłem na łączkę i na środku
odkryłem kilka świeżo skopanych piaszczystych dołków rujnych. Wszystko obficie
zlane moczem, co dało się wyczuć wokoło.
Nagle, gdy uniosłem nieco wzrok, zobaczyłem
zaczerwienione patyki błyszczące we wschodzącym już mocno słońcu. Ki diabeł
pomyślałem, jednak od razu przywarłem do ziemi. To musi być leżący byk. Był
jakieś 50 m ode mnie, nieco niżej, w trawie. Podczołgałem się parę metrów do
skraju wzniesienia, by wyłaniając się zza łanów mimozy, mieć lepszy punkt
obserwacyjny. Miałem rację. Przede mną leżał dostojny łoś, a 20 metrów dalej
stała klępa.
Niestety jej wzrok już wkuł się w
moją postać. Widocznie moje podejście, mimo iż ostrożne zostało zauważone przez
nią, zanim jeszcze ja wiedziałem o obecności tej pary. Samica weszła w jęzor
olszyny, a chwilę później podążył za nią samiec. Udało się jednak uchwycić ten
moment, co zwieńczyło moje dzisiejsze „polowanie” z obiektywem.
Niedługo potem za olch wyłonił
się Mariusz. Z daleka widziałem już rozradowaną facjatę. Tak. On też uwiecznił
w kadrze tego byka. Co więcej miał okazję jeszcze podglądać przez lornetkę
jelenia i na jego azymut podążyliśmy już razem. Szybko wznoszące się słońce
zrobiło jednak swoje. Temperatura rosła szybko, więc i jeleniom do wieczora
odechciało się amorów.
Nagle z trzcinowisk usłyszeliśmy
zbliżającego się kolejnego stękającego samca. Długo podążaliśmy za
dźwiękiem gniecionych trzcin, próbując
wyłapać kierunek, w jakim przemieszcza się zwierz. W którymś momencie, znad
sitowia zobaczyłem wyłaniający się łeb, który tarmosił młodą olchę. Przez
moment zastanawiałem się czy podejść nieco bliżej, ale sytuacja była na tyle
dynamiczna, że nie zrealizowałem swojego zamiaru. Zresztą byk miał wyraźne
parcie w kierunku wschodnim, dlatego podjęliśmy decyzję, aby przeciąć mu drogę.
Szybki marszo-bieg w cieniu niewielkich dębów i już czekaliśmy, aż łoś wyłoni
się z gęstwiny. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyliśmy go
przesuwającego się dokładnie w miejsce, w którym poprzednio staliśmy. Czy
straciliśmy zatem swoją szansę? To bodaj drugi raz, kiedy to niezważający na
nic, prący na azymut samiec tak nas oszukał i postanowił zupełnie skręcić.
Szkoda. Była szansa na ładne ujęcia, gdyż byk był wybornie przystrojony w
olchowe listki i bagienną trawę. Cóż. Na takie zdjęcia będziemy musieli jeszcze
poczekać.
Tego poranka pozostało nam
jeszcze zjeść śniadanie w zakolu pięknej łączki, co - rozważając jak zwykle o
leśnych sprawach - uczyniliśmy z apetytem. Kolejny foto-sezon rozpoczynaliśmy z
dużymi nadziejami, jednak odwieczną zagadką było to, co tak naprawdę wydarzy
się w kolejnych tygodniach…
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz