W tym roku, jesienny spektakl zaczął się dość wcześnie. Pierwsze doniesienia mieliśmy już w okolicach 25 sierpnia, co było dla nas lekkim zaskoczeniem związanym z iście upalną aurą ostatnich dni. Nie omieszkaliśmy tego faktu sprawdzić, a wyprawa w ostatni weekend sierpnia jedynie to potwierdziła. Rozpoczynał się czas bukowiska i rykowiska.
Jak mogliśmy się spodziewać,
pierwsze odgłosy były to zawodzące i wzdychające do łań byki. Wszystko
rozkręcało się powoli i widać było, że cała magia płynąca z odsłuchu jest
jeszcze przed nami. Co prawda nie byłbym sobą, gdyby kontrolnie nie zajarzał tu
i ówdzie, ale szczęście póki co nie dopisywało.
Były drobne spotkania, jak
chociażby to, kiedy to pierwszy raz widziałem wierzgającą niczym koń klempę,
która to takimi właśnie podskokami zareagowała na zbliżanie się stękającego
samca.
Był także dżdżysty poranek, kiedy
to najpierw musiałem spłoszyć dzikie towarzystwo, by móc bezpiecznie przebrnąć
leśną ścieżkę i wyjść na skraj porośniętej sosną wydmy. Wówczas nieco z góry
mogłem nasłuchiwać, czy coś się wydarzy. Mimo, że piękny jeleń zlitował się
nade mną i raczył pokazać w wizjerze lornetki oraz gąszczu traw, to już
zapozować w stosownej dla zdjęcia odległości niestety nie chciał. Postanowił
tarmosić trzciny 40 metrów naprzeciw nie, ale przysłowiowego nosa już z nich
nie wychylił.
To wszystko były przedbiegi, choć
z coraz większą dozą niepokoju, patrzyliśmy z Mariuszem na internetowe
doniesienia tych, którzy przemierzali leśne szlaki. Powoli niepokój wdzierał
się do naszych głów, że kto wie czy szczęście w ogóle nam dopisze???
Scenariusz tego weekendu był już
nakreślony 2 tygodnie wcześniej. To miały być niemal 3 dni spędzone w ciekawym
miejscu i przeznaczone tylko na foto-łowy. Jak zwykle znakiem zapytania była
pogoda, która mogłaby pokrzyżować nieco plany. Prognozy były różne, więc obaj
wierzyliśmy w te bardziej sprzyjające, a na te negatywne reagowaliśmy
stwierdzeniem, że może się nie sprawdzą.
Wynajęta kwatera czekała na nas
od piątkowego popołudnia. Bez specjalnych wygód, za to bardzo klimatyczna i zlokalizowana
w zacisznym miejscu na skraju łąk. Miejsce dawało nadzieję na owocny weekend.
Meldujemy się tam tuż przed 18.00, by wejść w ten nadchodzący czas
rozpoznawczym odsłuchem i określeniem tego, gdzie mamy kierować się o świcie.
Miejsce od razu wita nas widokiem łani z cielakiem, których sylwetki możemy
podziwiać z oddali. Jak się później okaże, para ta odwiedzi nasze podwórko
nawet w ciągu dnia, co będziemy podziwiać przez kuchenne okno. Powód oczywisty
- owoce wiekowej gruszy.
W akompaniamencie
rozpoczynającego się właśnie spektaklu, nie tracąc czasu, po wstępnym
zainstalowaniu się, postanowimy objechać okolicę. Ruszamy na małą pętlę.
Niedaleko za wsią, pod lasem spotykamy zaparkowane auto. Zatrzymujemy się i my,
by po chwili przekonać się, że „wariatów” naszego pokroju jest znacznie więcej.
Takich spotkań w te dwa dni będziemy mieli jeszcze kilka, ale wszystkie będą
zawsze bardzo sympatyczne i przepełnione ciekawymi przyrodniczymi dyskusjami. W
sumie robimy dobrych kilkadziesiąt kilometrów, przystając tu i tam i… po prostu
nasłuchując. W tej ciszy przez moment
wydaje mi się, że słyszę własne myśli, a dokładnie jedno pytanie : „ Czy my
jesteśmy normalni”?
Zrywa się lekki wiaterek, który na
jakiś czas uspokaja jelenie. Stajemy na skraju dużej otwartej przestrzeni
otwartych torfowisk. Klimatu bez zwątpienia dodaje wychodzący zza horyzontu,
piękny, duży, mocno pomarańczowy księżyc. Temperatura spada do 8st, dając
nadzieję na bardzo rześki poranek. Wpatrujemy się w czyste, gwiaździste niebo,
będące oznaką pogodnego świtu. Póki co jednak, czerń nocy i kontury śródpolnych,
wiklinowych zakrzaczeń, rozrywają potężne światła reflektorów. „Szperacz”,
zainstalowany najprawdopodobniej na dachu terenowego auta, przeczesuje okolicę,
kręcąc się tu i tam. Zastanawiamy się, co to może znaczyć, jednak dość szybko
przekonujemy się, że to myśliwi poszukujący zapewne ustrzelonej zwierzyny. Ta
być może nietrafiona zbyt celnie uszła gdzieś w gąszcz i to jest tego efekt.
Tak. Polowania, myśliwi. Cóż. To
ta druga, zdecydowanie nam obca rzeczywistość rykowiska, którą obserwujemy na
każdym kroku i która kłóci się z naszym pojmowaniem stanu rzeczy i wrażliwością
na temat tego, że zwierzęta te przynajmniej w tym czasie nie powinny podlegać
odstrzałowi i by mogły we względnym spokoju dokonać aktu przekazania swoich
genów. Niestety nie przekaże ich już na pewno ten osobnik, którego dane nam
będzie widzieć kilka kilometrów dalej, jak wiszący na przydrożnym krzaku,
oświetlany blaskiem gazowej lampy, jest poddawany rzeźniczej obróbce przez
kolejnych dwóch myśliwych. No cóż. Jak zwykle w takich sytuacjach do głowy
wpadają myśli zestawiające ze sobą dwa zupełnie odmienne oblicza postrzegania
zwierzyny – jej piękna samego w sobie i jej …mięsa.
Jest kwadrans przed 24.00 , kiedy
wracamy na kwaterę. Jak zwykle po takich obrazkach nieco zbici z tropu. Na
szczęście już chwilę po zgaszeniu silnika las rozdzierają donośne ryknięcia.
Jedne gdzieś dalej, inne całkiem niedaleko, a niektóre na wprost za naszym
obejściem. To przywraca nam i humor i wiarę w jutrzejszy poranek. Z tą myślą
zapadamy w sen i ciepłe kołdry, będące kontrastem dla chłodnego wnętrza starej,
wiejskiej chaty.
Gęsi. Skąd tu tyle gęsi o tej
porze roku? Rozumiem wiosną, ale teraz? Podrywa się całe stado i przelatuje nam
nad głowami. A tuż po lewej ryczą dwa byki, tylko ten głos wydają jakiś dziwny,
jakby ….budzik w telefonie.
Otrzeźwienie przychodzi kilka
sekund później. Czas wstawać. Jeszcze tylko trzeba wystawić nogi z ciepłego posłania.
Mariusz też już wstaje. Zaczynamy poranną krzątaninę. Coś na ząb, ciepła
herbatka. Ubieramy się i wychodzimy na dwór. Jest w miarę ciepło. Widać
temperatura już dalej nie spadła i zatrzymała się na wieczornych ośmiu
stopniach. Wsłuchujemy się w odgłosy. Są. Miejsca te same, jeden całkiem blisko
po prawej. Nad głowami fruwa nietoperz. Czyste niebo. Jest obiecująco.
Ekwipunek na plecy, lornetki,
aparaty. Maskujące ubrania. Ruszamy.
Plan ustalony dzień wcześniej.
Idziemy w lewo. Traf chce, że akurat w kierunku najbliższego byka. Jego basowy
ryk potężnieje z każdym metrem. Wiemy, że jest na łączce za zakrętem i to chyba
blisko samej drogi. Brak wiatru powoduje, że słychać wszystko dobrze, ale to działa
w obie strony. Stąpamy powoli. Brzask. Czerń lasu zaczyna lekko szarzeć. Już
się rozglądamy, już wypatrujemy. I w końcu jest. Majestatyczna sylwetka
dorodnego samca! Na razie przez gałęzie i nieduży dębowy młodnik. Aparaty na
statywy, ale szansa na zdjęcie marna. Odległość dobra, nawet podejście zza
krzaka powinno się udać, ale to wciąż jeszcze dużo za ciemno. Byk jednak nie
daje nam chwili spokoju i ochoczo zabiera się za rozgarnianie podłoża potężnym
porożem. Kładzie się na grzbiecie i tarza. W końcu nieco zmęczony uwala się w
tym miejscu, ciężko dysząc. Dobra nasza. Mijają kolejne minuty, robi się
widniej, więc z każdą chwilą szansę na zdjęcie rosną. Byk jest chyba sam.
Robimy kilkadziesiąt kroków do przodu, skracając odległość. Dzieli nas może 50m,
a na osi mamy rozłożystą kępę krzaków zza której nas nie widać. Nagle od lewej
na łączkę wchodzą łanie. Jedna, dwie, trzy, cztery. Byk wstaje, a my zastygamy
w półkroku. Łania prowadząca grupę uważnie zwąchuje okolicę. Niby nas nie
widzi, ale wyraźnie coś nie do końca jej pasuje. Pozostałe łanie nie zatrzymują
się na łące i odchodzą w trzcinowisko. Nasz byk razem z nimi…
Cóż. Nie ma co narzekać. Piękna
obserwacja dorodnego osobnika. Na zdjęcia jeszcze przyjdzie czas. Dochodzimy do
skrzyżowania dróg. Idziemy pośród olchowego lasu po drodze machając do
skrzętnie zamaskowanej foto pułapki. Nagle przed nami rumor po prawej. Kolejna
chmara przemieszczająca się o poranku. Skręcamy w leśną ścieżkę. Teren lekko
się urozmaica. Pojawiają się suchsze wzniesienia porośnięte sosną. Poszycie z
mchu powoduje, że idziemy bardzo cicho. W pewnej chwili Mariusz się zatrzymuje
i wskazuje na ziemię. „Piękne, dorodne, świeżutkie i pachnące”…. wilcze kupsko.
Kilkanaście metrów dalej drugie. W tak bliskiej odległości od siebie to raczej
znak, iż wędrowała tu cała wataha. I to całkiem niedawno. Taka myśl powoduje
szybsze bicie serca u każdego przyrodnika i z tymi myślami wędrujemy dalej.
Przechodzimy przez mały gąszcz, wśród którego przechadza się młody szóstak. Wspinamy
się na kolejne nieduże wzniesienie, za szczytem którego rozciąga się spore,
podmokłe obniżenie. I nagle na zwierzęcej ścieżce, pośród trawy wśród olch,
dostrzegam znajomy szary, psowaty kształt. Wilk – rzucam krótko do kompana
idącego kilka metrów za mną, dając jednocześnie znak ręką, by się zatrzymał i w
którym kierunku ma patrzeć. – Młody dodaję – przykładając do oczu lornetkę.
Odległość nie jest duża i teraz już mam stuprocentową pewność, co widzę. Wilk
stoi w klasycznej pozie wpatrzony w dal. Beżowo-szara sylwetka nawąchuje,
łapiąc w nozdrza leśne zapachy. Być może w tym i nasze, z tym, że zwierzę stoi nieco
niżej niż my i najwyraźniej coś nasłuchuje. Nie widzi nas i mojej, zadowolonej
ze spotkania gęby! Szybka decyzja. Aparat, który niefortunnie wisi na szyi,
próbuję błyskawicznie zainstalować na statywie. Udaje się i już kilka sekund
później celuję. Mam go w kadrze, naciskam pierwsze położenie spustu migawki, silniczek
cicho wprawia w ruch autofocusa i gdy ten już zaczyna łapać ostrość ….. wilk
odwraca się i odchodzi w zarośla. Zabrakło sekundy, może dwóch by mieć choćby
dokumentalną fotkę z tego spotkania, ale czy ja nie chcę za wiele? Radość,
ogromna radość przepełnia moje serce. Podchodzę do Mariusza i pytam się czy
widział. Niestety – odpowiada – dziwiąc się jednocześnie mojej euforii. Jeśli
był młody to zapewne spotkamy jeszcze kilka takich dzisiaj. W końcu to rykowisko
i jelenie kręcą się wokoło. Dopiero, gdy słyszy z moich ust słowo wilk, dociera
do niego, o czym mówię i czego mimowolnym pół-świadkiem był przed chwilą. Nie
dosłyszał pierwszego rzuconego przeze mnie słowa „wilk” i zarejestrował tylko,
że młody. Myślał o jeleniu, szczególnie, że kilka minut wcześniej pokazywałem
mu tego szóstaka. Teraz i do niego dociera, o co się otarł i jak bardzo puszcza
nam dziś podarzyła.
W poczuciu swojego rodzaju
przyrodniczego spełnienia, mimo braku oczekiwanego zdjęcia z jeleniem na
pierwszym planie, obieramy azymut na kwaterę. Do pokonania mamy jeszcze
liściasty grądzik oraz otwartą przestrzeń podmokłego torfowiska. Nim jednak na
nie wyjdziemy, wchodzimy w ciemną przestrzeń krzaków leszczyny. Z jednym z
nich, kilkadziesiąt metrów przed nami, walczy kolejny byk. Kucamy, bo jest
szansa, że samiec ruszy w naszym kierunku. Tak się jednak nie dzieje i jeleń
oddala się w gąszcz. Czekamy, co się wydarzy, przeżywając wciąż spotkanie z
wilkiem. Czy był sam? Podwójne odchody, spotkane kilkaset metrów wcześniej
sugerowały raczej większą grupkę. Być może ten zauważony był tym idącym na
końcu i odwracając się podążył za resztą watahy? Tego się już raczej nie
dowiemy.
Ze snucia domysłów wyrywa nas
pękająca gdzieś zza plecami gałąź. Wychylam się zza rozłożystego drzewa i
dostrzegam przesuwające się poroże. To kolejny byk, jakiego spotykamy tego
dnia. Ten jednak także nie daje się pokazać w całej krasie, więc po raz kolejny
musimy obejść się smakiem.
W końcu las się przerzedza, a my
wychodzimy na otwartą przestrzeń. Klasyka gatunku, czyli trawy, wiklinowe kępy,
młode brzozy, trzcinowisko. Powoli, mozolnie pokonujemy turzyco-kilometry.
Omijamy spore olchowe zadrzewienie, gdy nagle Mariusz daje znak STOP. Przed
nami kolejny byk tego dnia, tym razem z gatunku Alces Alces. Niestety ten dostrzega
nas w tym samym momencie i odchodzi w stronę trzcin. Nie mija jednak minuta,
gdy widzimy go powracającego. Kieruje się na zachód obchodząc duże
wierzbowo-wiklinowe zarośla. Mariusz postanawia podążyć za nim i podejść go od
wschodu, ja szukam swojej szansy po zachodniej flance. Mamy się spotkać po
drugiej stronie krzaków. Przemieszczam się około 50 m i przystaje w oczekiwaniu.
Wtulam się w młodą olchę, stając się „niewidocznym”. Intuicja mnie nie myli.
Łoś wynurza się z krzaków po
prawej i defiluje mi dokładnie naprzeciwko. Odległość fajna, ale…. może
spróbować go zastopować? Wydaję głośne dwa stęknięcia, na co byk reaguje
momentalnie. Staje, podnosi głowę i zmienia kierunek wprost na mnie. Brnie
przez turzyce. Gdy się zatrzymuje rozglądając wokoło, ponownie wydaję odgłos
stękania.
Musi być dość realistyczny, skoro
byk ponownie rusza w moim kierunku. Sytuacja powtarza się jeszcze raz, przez co
w efekcie końcowym mam samca już naprawdę w bardzo satysfakcjonującej odległości.
Skryty w olszy strzelam migawką. Łoś daje się uwiecznić, po czym rezygnuje z
dalszej wędrówki i wraca na wcześniej obrany azymut.
Jestem zadowolony, bo wiem, że
mogę mieć fajne fotki. Zerkam na mały ekranik w aparacie i dostrzegam, że nie
zwiększyłem ogniskowej, choć miałem w zapasie jeszcze jej spory zakres. Uśpiła
mnie sylwetka byka, która będąc blisko wypełniała kadr już całkiem znacząco, a
co dopiero gdybym jeszcze zwiększył zoom.? Miałbym piękny portret, w którym
zapewne mógłbym policzyć łosiowe rzęsy. A więc znowu od euforii po
rozczarowanie.
Nieco zły na siebie podążam
dalej. Za krzakiem jednak nie spotykam Mariusza, widzę natomiast zamaskowaną
postać, podążającą przez łąkę. To kolejny foto-łazik.
Jest już dobrze po 9.00, kiedy postanawiam
obrać azymut powrotny. Nie uchodzę kilkunastu metrów, gdy widzę wygniecione
trawy. Pośród nich ślady wilczej uczty – szczątki upolowanej łani bądź cielaka,
rozwleczone w trzech miejscach.
Dokładnie objedzone, maksymalnie
sprzed kilku dni. Jeszcze nawet nie trącą zapachem padliny, więc to z pewnością
świeża sprawa. Kości obgryzione, nogi książkowo oskórowane. Dokumentuję to zdjęciem,
po czym rozglądam się za Mariuszem.
Zamiast niego dostrzegam dwa byki
łosia, zmierzające w moim kierunku. Są jeszcze dość daleko, ale prą wyraźnie ku
mnie. „No to Was mam” – rzucam sam do siebie, po czym kieruję się w wiklinę, by
przez jej gąszcz wyjść wprost na łosie. Przychodzi mi to i łatwo i szybko, więc
ostrożnie wychylam się z chabazi. Co jest? Byki powinny być dokładnie przede mną,
a tu ani widu ani słychu. Powoli wychodzę w otwartą przestrzeń traw,
rozglądając się, co się stało. I nagle kilkanaście metrów ode mnie stoi dorodny
samiec.
Niewiele myśląc uruchamiam aparat
i robię mu krótką fotograficzną sesję. Ładny byk w ładnej scenerii – to ujęcie
z rzędu takich, na jakie się czeka przez cały sezon. W końcu byk dostrzega moją
obecność i oddala się w gęstwinę.
Jestem zadowolony.
Dostaję smsa – to Mariusz
melduje, że już jest w domu. W domu? Przecież tyle się dzieje, więc jak można
być w domu! Jak się później okaże, u niego – choć był dokładnie w tym samym rejonie,
ale z drugiej strony wiklinowych chaszczy, aż tak wiele się nie działo. Spóźnił
się z jednym łosiem i ten pokazując mu tyłek schował się w trzcinowisku. Więcej
okazji już tego poranka nie miał, ale że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to
miało się to zmienić już popołudniu.
Miało, ale jak to zwykle bywa
rzeczywistość pisze swoje scenariusze. Mój był taki, że przysiadłem już o 16.00
w krzakach oddając się obserwacji i odsłuchowi, który tym razem zaczął się dość
wcześnie. Niestety skończyło się na obserwacji drapieżnych ptaków oraz masy
gryzoni, powodujących istny ciągły szelest wśród traw. Po około 3 godzinach
wracałem na kwaterę, z daleka już widząc siwy dym unoszący się nad podwórkiem.
Snuł się ku łąkom, które z racji spadającej temperatury zaczęły zachodzić
malowniczą mgłą.
Mariusz przysiadłszy na pieńku
palił ognisko. Na drzwiach komórki wisiały ubrania, wyraźnie świadczące o
przymusowej kąpieli.
- Gdzie żeś się skąpał? – zagadnąłem
kompana, bo w te popołudnie ruszyliśmy w różnych kierunkach.
Jego mina, jak na moje
podejrzenia była dziwnie zadowolona. Śmiał się pod nosem. Nic nie widział, za
to znalazł – jak to określił – ładny, stary wieszak. Teraz dopiero dostrzegam,
że ciuchy wiszą na pięknym, rozłożystym porożu. Dziesięć, nie w pełni
wykształconych odnóg sugerowało uwstecznienie, więc to zapewne musiał być pan i
władca tychże okolic.
Krótka i przepełniona radością
relacja, jak doszło do znaleziska i mnie nastroiła pozytywnie po popołudniowej
„pustce”. Zrobiło się ciemno. Jelenie znów rozpoczęły swój koncert, a my przy „chłodnym
z pianką”, oddawaliśmy się magii miejsca, w którym byliśmy, rozkoszując się
jednocześnie wyśmienitym smakiem kiełbasy z ogniska. Znów snuliśmy plany na
ranek, by w końcu zmęczeni po dniu pełnym wrażeń, zasnąć w ułamku sekundy w
swoich łóżkach.
Niedziela. Wstajemy troszkę
później. Pomni wczorajszych doświadczeń, chcemy ruszyć już w momencie, kiedy
będzie szansa na zdjęcie. Kierujemy się w stronę miejsca, które określiliśmy
poprzedniego dnia. To właśnie z stamtąd dochodziły basowe porykiwania byka, którego
już wieczorem obraliśmy za cel. Tym razem pogoda nieco się pogarsza. Nadciągają
sino bure chmury i tylko patrzeć, kiedy z nich zacznie coś padać. Do tego zrywa
się mało przyjemny wiatr, który powoduje, że i jelenie chwilami milkną. Nasz,
co i raz się odzywa, ale już widać, że stoi w gąszczu. Rozdzielamy się. Ja
próbuję podchodzić, a Mariusz odbija nieco w lewo.
Przedzieram się przez trawy, a
gdy te przechodzą w wysokie trzcinowisko poprzerywane łozinami, zaczynam mieć
wątpliwości, czy dobrze wybrałem. Ryknięcie jak zza ściany utwierdza mnie, że
jednak tak, a do tego widzę prześwit. Nad nim góruje też sosna, co sugeruje
nieco wznoszący się teren. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach sytuacja się
wyjaśnia. Z gąszczu wychodzę na śródleśną łączkę, porośniętą niskimi trawami,
pojedynczymi olchami, mimozą oraz podeschniętymi kikutami brzóz.
Jest piękna i obiecująca. Sporo
przestrzeni, w której może przemknąć jeleń. Jego obecność widać na każdym
kroku. Potarmoszone krzewy, tropy odciśnięte w babrzysku czy wszędobylski
zapach piżma. Tak. To jest to.
Przysiadam za brzozą i zastygam w
oczekiwaniu. Niestety zaczyna siąpić i jelenie nieco cichną. Po godzinie jednak
przejaśnia się i znów spod olszyny słyszę ryknięcie. Postanawiam się „ujawnić”.
Biorę swoją tajną broń i zaczynam udawać ryczącego byka. Działa. Jeleń
energicznie „przetacza się” po okolicznych krzewach, jednak nie wychyla się
spoza nich. Odchodzi gdzieś w dal, a ja pozostaję w oczekiwaniu przez kolejną
godzinę. W bezruchu nieco marznę. W końcu postanawiam wracać, ale nieco
naokoło. Wychodzę z łączki w leszczynowy, ciemny grądzik i nim kieruję się w
stronę domu.
Nagle, gdy przechodzę koło sosny
niemal dostaję zawału. Tuż obok mnie – niecały metr – pod drzewem leży sarna.
Śpi, zupełnie mnie nie słysząc. Przystaję,
po czym ostrożnie oddalam się kilka metrów. Kucam i robię kilka zdjęć.
Przyglądam się uważnie i mam wrażenie, że oko sarny nieco się rozszerzyło.
Obserwuję czy aby nie strzyknie uchem. Nie widzę, też oznak oddechu.
Sytuacja zaczyna mnie zastanawiać. Wiem o tym,
że zwierzęta te – szczególnie młode – potrafią ze strachu zastygnąć w swoistym
letargu, udając martwe. Nie jest to jednak ani młody osobnik tego gatunku, ani
nie jest po temu odpowiednia pora roku. Zaczyna mnie to dziwić. Teraz
dostrzegam, że śpiąca poza, mimo iż podobna to jest chyba nieco inna. Głowa
wydaje się jednak ułożona nieco nienaturalnie. Ostrożnie podchodzę bliżej,
szuram nogą, ale zwierzę nie reaguje. Widzę tuż obok rozrzedzone odchody. Biorę
w rękę kijek i delikatnie szturcham sarnę.
Nie reaguje, choć jest dość
miękka. Szyja, gdy ja odchylam jest już jednak lekko sztywna. Dziwna sytuacja.
Różne scenariusze przychodzą mi do głowy. Wygląda jednak na to, że zwierzę
ułożyło się klasycznie i zapadło w wieczny sen. Powód? Nieznany.
Wracam i opowiadam całą sytuację
Mariuszowi. Dyskutujemy. Mariusz widział, aż cztery chmary łań, jednak
wszystkie spotkania były na tyle dynamiczne, że nie dały się zarejestrować.
Czas wracać. Czekając na
gospodarza rozmawiamy o minionym weekendzie. Wypad krótki ma tę wadę, że spędzi
się 2-3 godziny w terenie i już wraca się do bieżących spraw. Wyjazd 2-3
dniowy, gdzie absolutnie wszystko jest podporządkowanie temu, po co się
przyjechało ma te dodatkową zaletę, że emocje znaczniej mocniej mają szansę
utrwalić się w głowie. Zgodnie uznajemy, że, mimo, iż ostatecznie nie mamy
kadru z jeleniem w roli głównej, to jednak były to niesamowity czas, pełny
pięknych przyrodniczych wrażeń z dodatkiem kilku ciekawostek. I chociaż las na
pamiątkę pozostawił mi wczepionego w brzuch kleszcza, to jednak rzec mogę, iż
była to naprawdę wyprawa „po byku” …!!!
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Czy te resztki jelenia znalazłeś na "bielikowej" łące? Jeśli tak, to są te, które widziałem też w sobotę, tylko już bardziej objedzone. To by potwierdzało tylko, że w tym sezonie wataha wróciła w okolice właśnie tej łąki. Ja podobnie jak w zeszłym roku wziąłem wolne, żeby "polować" w trakcie rykowiska i to był najlepszy jak dotąd mój sezon "łowiecki". Szkoda, że nie udało się spotkać Was gdzieś na drodze.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia
Bartek
No i oczywiście gratulacje za zdjęcia, byku na pewno się trafi prędzej czy później. Szkoda też wilka, mnie też jeden zniknął z przed obiektywu :)
OdpowiedzUsuńBartek
Dzięki Bartek. Gratulacje zapewne pięknych zdjęć skoro piszesz że to najlepszy sezon na rykowisku :-). Tak. Spotkanie z wilkiem zawsze jest przeżyciem i pozostaje w głowie na długo
Usuń