20 września 2022

Wyprawa "po byku" !!! .....


W tym roku, jesienny spektakl zaczął się dość wcześnie. Pierwsze doniesienia mieliśmy już w okolicach 25 sierpnia, co było dla nas lekkim zaskoczeniem związanym z iście upalną aurą ostatnich dni. Nie omieszkaliśmy tego faktu sprawdzić, a wyprawa w ostatni weekend sierpnia jedynie to potwierdziła. Rozpoczynał się czas bukowiska i rykowiska.



Jak mogliśmy się spodziewać, pierwsze odgłosy były to zawodzące i wzdychające do łań byki. Wszystko rozkręcało się powoli i widać było, że cała magia płynąca z odsłuchu jest jeszcze przed nami. Co prawda nie byłbym sobą, gdyby kontrolnie nie zajarzał tu i ówdzie, ale szczęście póki co nie dopisywało.





Były drobne spotkania, jak chociażby to, kiedy to pierwszy raz widziałem wierzgającą niczym koń klempę, która to takimi właśnie podskokami zareagowała na zbliżanie się stękającego samca.






Był także dżdżysty poranek, kiedy to najpierw musiałem spłoszyć dzikie towarzystwo, by móc bezpiecznie przebrnąć leśną ścieżkę i wyjść na skraj porośniętej sosną wydmy. Wówczas nieco z góry mogłem nasłuchiwać, czy coś się wydarzy. Mimo, że piękny jeleń zlitował się nade mną i raczył pokazać w wizjerze lornetki oraz gąszczu traw, to już zapozować w stosownej dla zdjęcia odległości niestety nie chciał. Postanowił tarmosić trzciny 40 metrów naprzeciw nie, ale przysłowiowego nosa już z nich nie wychylił.

To wszystko były przedbiegi, choć z coraz większą dozą niepokoju, patrzyliśmy z Mariuszem na internetowe doniesienia tych, którzy przemierzali leśne szlaki. Powoli niepokój wdzierał się do naszych głów, że kto wie czy szczęście w ogóle nam dopisze???

Scenariusz tego weekendu był już nakreślony 2 tygodnie wcześniej. To miały być niemal 3 dni spędzone w ciekawym miejscu i przeznaczone tylko na foto-łowy. Jak zwykle znakiem zapytania była pogoda, która mogłaby pokrzyżować nieco plany. Prognozy były różne, więc obaj wierzyliśmy w te bardziej sprzyjające, a na te negatywne reagowaliśmy stwierdzeniem, że może się nie sprawdzą.

Wynajęta kwatera czekała na nas od piątkowego popołudnia. Bez specjalnych wygód, za to bardzo klimatyczna i zlokalizowana w zacisznym miejscu na skraju łąk. Miejsce dawało nadzieję na owocny weekend. Meldujemy się tam tuż przed 18.00, by wejść w ten nadchodzący czas rozpoznawczym odsłuchem i określeniem tego, gdzie mamy kierować się o świcie. Miejsce od razu wita nas widokiem łani z cielakiem, których sylwetki możemy podziwiać z oddali. Jak się później okaże, para ta odwiedzi nasze podwórko nawet w ciągu dnia, co będziemy podziwiać przez kuchenne okno. Powód oczywisty - owoce wiekowej gruszy.

W akompaniamencie rozpoczynającego się właśnie spektaklu, nie tracąc czasu, po wstępnym zainstalowaniu się, postanowimy objechać okolicę. Ruszamy na małą pętlę. Niedaleko za wsią, pod lasem spotykamy zaparkowane auto. Zatrzymujemy się i my, by po chwili przekonać się, że „wariatów” naszego pokroju jest znacznie więcej. Takich spotkań w te dwa dni będziemy mieli jeszcze kilka, ale wszystkie będą zawsze bardzo sympatyczne i przepełnione ciekawymi przyrodniczymi dyskusjami. W sumie robimy dobrych kilkadziesiąt kilometrów, przystając tu i tam i… po prostu nasłuchując.  W tej ciszy przez moment wydaje mi się, że słyszę własne myśli, a dokładnie jedno pytanie : „ Czy my jesteśmy normalni”?

Zrywa się lekki wiaterek, który na jakiś czas uspokaja jelenie. Stajemy na skraju dużej otwartej przestrzeni otwartych torfowisk. Klimatu bez zwątpienia dodaje wychodzący zza horyzontu, piękny, duży, mocno pomarańczowy księżyc. Temperatura spada do 8st, dając nadzieję na bardzo rześki poranek. Wpatrujemy się w czyste, gwiaździste niebo, będące oznaką pogodnego świtu. Póki co jednak, czerń nocy i kontury śródpolnych, wiklinowych zakrzaczeń, rozrywają potężne światła reflektorów. „Szperacz”, zainstalowany najprawdopodobniej na dachu terenowego auta, przeczesuje okolicę, kręcąc się tu i tam. Zastanawiamy się, co to może znaczyć, jednak dość szybko przekonujemy się, że to myśliwi poszukujący zapewne ustrzelonej zwierzyny. Ta być może nietrafiona zbyt celnie uszła gdzieś w gąszcz i to jest tego efekt.

Tak. Polowania, myśliwi. Cóż. To ta druga, zdecydowanie nam obca rzeczywistość rykowiska, którą obserwujemy na każdym kroku i która kłóci się z naszym pojmowaniem stanu rzeczy i wrażliwością na temat tego, że zwierzęta te przynajmniej w tym czasie nie powinny podlegać odstrzałowi i by mogły we względnym spokoju dokonać aktu przekazania swoich genów. Niestety nie przekaże ich już na pewno ten osobnik, którego dane nam będzie widzieć kilka kilometrów dalej, jak wiszący na przydrożnym krzaku, oświetlany blaskiem gazowej lampy, jest poddawany rzeźniczej obróbce przez kolejnych dwóch myśliwych. No cóż. Jak zwykle w takich sytuacjach do głowy wpadają myśli zestawiające ze sobą dwa zupełnie odmienne oblicza postrzegania zwierzyny – jej piękna samego w sobie i jej …mięsa.

Jest kwadrans przed 24.00 , kiedy wracamy na kwaterę. Jak zwykle po takich obrazkach nieco zbici z tropu. Na szczęście już chwilę po zgaszeniu silnika las rozdzierają donośne ryknięcia. Jedne gdzieś dalej, inne całkiem niedaleko, a niektóre na wprost za naszym obejściem. To przywraca nam i humor i wiarę w jutrzejszy poranek. Z tą myślą zapadamy w sen i ciepłe kołdry, będące kontrastem dla chłodnego wnętrza starej, wiejskiej chaty.

Gęsi. Skąd tu tyle gęsi o tej porze roku? Rozumiem wiosną, ale teraz? Podrywa się całe stado i przelatuje nam nad głowami. A tuż po lewej ryczą dwa byki, tylko ten głos wydają jakiś dziwny, jakby ….budzik w telefonie.

Otrzeźwienie przychodzi kilka sekund później. Czas wstawać. Jeszcze tylko trzeba wystawić nogi z ciepłego posłania. Mariusz też już wstaje. Zaczynamy poranną krzątaninę. Coś na ząb, ciepła herbatka. Ubieramy się i wychodzimy na dwór. Jest w miarę ciepło. Widać temperatura już dalej nie spadła i zatrzymała się na wieczornych ośmiu stopniach. Wsłuchujemy się w odgłosy. Są. Miejsca te same, jeden całkiem blisko po prawej. Nad głowami fruwa nietoperz. Czyste niebo. Jest obiecująco.

Ekwipunek na plecy, lornetki, aparaty. Maskujące ubrania. Ruszamy.

Plan ustalony dzień wcześniej. Idziemy w lewo. Traf chce, że akurat w kierunku najbliższego byka. Jego basowy ryk potężnieje z każdym metrem. Wiemy, że jest na łączce za zakrętem i to chyba blisko samej drogi. Brak wiatru powoduje, że słychać wszystko dobrze, ale to działa w obie strony. Stąpamy powoli. Brzask. Czerń lasu zaczyna lekko szarzeć. Już się rozglądamy, już wypatrujemy. I w końcu jest. Majestatyczna sylwetka dorodnego samca! Na razie przez gałęzie i nieduży dębowy młodnik. Aparaty na statywy, ale szansa na zdjęcie marna. Odległość dobra, nawet podejście zza krzaka powinno się udać, ale to wciąż jeszcze dużo za ciemno. Byk jednak nie daje nam chwili spokoju i ochoczo zabiera się za rozgarnianie podłoża potężnym porożem. Kładzie się na grzbiecie i tarza. W końcu nieco zmęczony uwala się w tym miejscu, ciężko dysząc. Dobra nasza. Mijają kolejne minuty, robi się widniej, więc z każdą chwilą szansę na zdjęcie rosną. Byk jest chyba sam. Robimy kilkadziesiąt kroków do przodu, skracając odległość. Dzieli nas może 50m, a na osi mamy rozłożystą kępę krzaków zza której nas nie widać. Nagle od lewej na łączkę wchodzą łanie. Jedna, dwie, trzy, cztery. Byk wstaje, a my zastygamy w półkroku. Łania prowadząca grupę uważnie zwąchuje okolicę. Niby nas nie widzi, ale wyraźnie coś nie do końca jej pasuje. Pozostałe łanie nie zatrzymują się na łące i odchodzą w trzcinowisko. Nasz byk razem z nimi…

Cóż. Nie ma co narzekać. Piękna obserwacja dorodnego osobnika. Na zdjęcia jeszcze przyjdzie czas. Dochodzimy do skrzyżowania dróg. Idziemy pośród olchowego lasu po drodze machając do skrzętnie zamaskowanej foto pułapki. Nagle przed nami rumor po prawej. Kolejna chmara przemieszczająca się o poranku. Skręcamy w leśną ścieżkę. Teren lekko się urozmaica. Pojawiają się suchsze wzniesienia porośnięte sosną. Poszycie z mchu powoduje, że idziemy bardzo cicho. W pewnej chwili Mariusz się zatrzymuje i wskazuje na ziemię. „Piękne, dorodne, świeżutkie i pachnące”…. wilcze kupsko. Kilkanaście metrów dalej drugie. W tak bliskiej odległości od siebie to raczej znak, iż wędrowała tu cała wataha. I to całkiem niedawno. Taka myśl powoduje szybsze bicie serca u każdego przyrodnika i z tymi myślami wędrujemy dalej. Przechodzimy przez mały gąszcz, wśród którego przechadza się młody szóstak. Wspinamy się na kolejne nieduże wzniesienie, za szczytem którego rozciąga się spore, podmokłe obniżenie. I nagle na zwierzęcej ścieżce, pośród trawy wśród olch, dostrzegam znajomy szary, psowaty kształt. Wilk – rzucam krótko do kompana idącego kilka metrów za mną, dając jednocześnie znak ręką, by się zatrzymał i w którym kierunku ma patrzeć. – Młody dodaję – przykładając do oczu lornetkę. Odległość nie jest duża i teraz już mam stuprocentową pewność, co widzę. Wilk stoi w klasycznej pozie wpatrzony w dal. Beżowo-szara sylwetka nawąchuje, łapiąc w nozdrza leśne zapachy. Być może w tym i nasze, z tym, że zwierzę stoi nieco niżej niż my i najwyraźniej coś nasłuchuje. Nie widzi nas i mojej, zadowolonej ze spotkania gęby! Szybka decyzja. Aparat, który niefortunnie wisi na szyi, próbuję błyskawicznie zainstalować na statywie. Udaje się i już kilka sekund później celuję. Mam go w kadrze, naciskam pierwsze położenie spustu migawki, silniczek cicho wprawia w ruch autofocusa i gdy ten już zaczyna łapać ostrość ….. wilk odwraca się i odchodzi w zarośla. Zabrakło sekundy, może dwóch by mieć choćby dokumentalną fotkę z tego spotkania, ale czy ja nie chcę za wiele? Radość, ogromna radość przepełnia moje serce. Podchodzę do Mariusza i pytam się czy widział. Niestety – odpowiada – dziwiąc się jednocześnie mojej euforii. Jeśli był młody to zapewne spotkamy jeszcze kilka takich dzisiaj. W końcu to rykowisko i jelenie kręcą się wokoło. Dopiero, gdy słyszy z moich ust słowo wilk, dociera do niego, o czym mówię i czego mimowolnym pół-świadkiem był przed chwilą. Nie dosłyszał pierwszego rzuconego przeze mnie słowa „wilk” i zarejestrował tylko, że młody. Myślał o jeleniu, szczególnie, że kilka minut wcześniej pokazywałem mu tego szóstaka. Teraz i do niego dociera, o co się otarł i jak bardzo puszcza nam dziś podarzyła.

W poczuciu swojego rodzaju przyrodniczego spełnienia, mimo braku oczekiwanego zdjęcia z jeleniem na pierwszym planie, obieramy azymut na kwaterę. Do pokonania mamy jeszcze liściasty grądzik oraz otwartą przestrzeń podmokłego torfowiska. Nim jednak na nie wyjdziemy, wchodzimy w ciemną przestrzeń krzaków leszczyny. Z jednym z nich, kilkadziesiąt metrów przed nami, walczy kolejny byk. Kucamy, bo jest szansa, że samiec ruszy w naszym kierunku. Tak się jednak nie dzieje i jeleń oddala się w gąszcz. Czekamy, co się wydarzy, przeżywając wciąż spotkanie z wilkiem. Czy był sam? Podwójne odchody, spotkane kilkaset metrów wcześniej sugerowały raczej większą grupkę. Być może ten zauważony był tym idącym na końcu i odwracając się podążył za resztą watahy? Tego się już raczej nie dowiemy.

Ze snucia domysłów wyrywa nas pękająca gdzieś zza plecami gałąź. Wychylam się zza rozłożystego drzewa i dostrzegam przesuwające się poroże. To kolejny byk, jakiego spotykamy tego dnia. Ten jednak także nie daje się pokazać w całej krasie, więc po raz kolejny musimy obejść się smakiem.

W końcu las się przerzedza, a my wychodzimy na otwartą przestrzeń. Klasyka gatunku, czyli trawy, wiklinowe kępy, młode brzozy, trzcinowisko. Powoli, mozolnie pokonujemy turzyco-kilometry. Omijamy spore olchowe zadrzewienie, gdy nagle Mariusz daje znak STOP. Przed nami kolejny byk tego dnia, tym razem z gatunku Alces Alces. Niestety ten dostrzega nas w tym samym momencie i odchodzi w stronę trzcin. Nie mija jednak minuta, gdy widzimy go powracającego. Kieruje się na zachód obchodząc duże wierzbowo-wiklinowe zarośla. Mariusz postanawia podążyć za nim i podejść go od wschodu, ja szukam swojej szansy po zachodniej flance. Mamy się spotkać po drugiej stronie krzaków. Przemieszczam się około 50 m i przystaje w oczekiwaniu. Wtulam się w młodą olchę, stając się „niewidocznym”. Intuicja mnie nie myli.



Łoś wynurza się z krzaków po prawej i defiluje mi dokładnie naprzeciwko. Odległość fajna, ale…. może spróbować go zastopować? Wydaję głośne dwa stęknięcia, na co byk reaguje momentalnie. Staje, podnosi głowę i zmienia kierunek wprost na mnie. Brnie przez turzyce. Gdy się zatrzymuje rozglądając wokoło, ponownie wydaję odgłos stękania.




Musi być dość realistyczny, skoro byk ponownie rusza w moim kierunku. Sytuacja powtarza się jeszcze raz, przez co w efekcie końcowym mam samca już naprawdę w bardzo satysfakcjonującej odległości. Skryty w olszy strzelam migawką. Łoś daje się uwiecznić, po czym rezygnuje z dalszej wędrówki i wraca na wcześniej obrany azymut.



Jestem zadowolony, bo wiem, że mogę mieć fajne fotki. Zerkam na mały ekranik w aparacie i dostrzegam, że nie zwiększyłem ogniskowej, choć miałem w zapasie jeszcze jej spory zakres. Uśpiła mnie sylwetka byka, która będąc blisko wypełniała kadr już całkiem znacząco, a co dopiero gdybym jeszcze zwiększył zoom.? Miałbym piękny portret, w którym zapewne mógłbym policzyć łosiowe rzęsy. A więc znowu od euforii po rozczarowanie.

Nieco zły na siebie podążam dalej. Za krzakiem jednak nie spotykam Mariusza, widzę natomiast zamaskowaną postać, podążającą przez łąkę. To kolejny foto-łazik.

Jest już dobrze po 9.00, kiedy postanawiam obrać azymut powrotny. Nie uchodzę kilkunastu metrów, gdy widzę wygniecione trawy. Pośród nich ślady wilczej uczty – szczątki upolowanej łani bądź cielaka, rozwleczone w trzech miejscach.



Dokładnie objedzone, maksymalnie sprzed kilku dni. Jeszcze nawet nie trącą zapachem padliny, więc to z pewnością świeża sprawa. Kości obgryzione, nogi książkowo oskórowane. Dokumentuję to zdjęciem, po czym rozglądam się za Mariuszem.



Zamiast niego dostrzegam dwa byki łosia, zmierzające w moim kierunku. Są jeszcze dość daleko, ale prą wyraźnie ku mnie. „No to Was mam” – rzucam sam do siebie, po czym kieruję się w wiklinę, by przez jej gąszcz wyjść wprost na łosie. Przychodzi mi to i łatwo i szybko, więc ostrożnie wychylam się z chabazi. Co jest? Byki powinny być dokładnie przede mną, a tu ani widu ani słychu. Powoli wychodzę w otwartą przestrzeń traw, rozglądając się, co się stało. I nagle kilkanaście metrów ode mnie stoi dorodny samiec.



Niewiele myśląc uruchamiam aparat i robię mu krótką fotograficzną sesję. Ładny byk w ładnej scenerii – to ujęcie z rzędu takich, na jakie się czeka przez cały sezon. W końcu byk dostrzega moją obecność i oddala się w gęstwinę.



Jestem zadowolony.

Dostaję smsa – to Mariusz melduje, że już jest w domu. W domu? Przecież tyle się dzieje, więc jak można być w domu! Jak się później okaże, u niego – choć był dokładnie w tym samym rejonie, ale z drugiej strony wiklinowych chaszczy, aż tak wiele się nie działo. Spóźnił się z jednym łosiem i ten pokazując mu tyłek schował się w trzcinowisku. Więcej okazji już tego poranka nie miał, ale że apetyt rośnie w miarę jedzenia, to miało się to zmienić już popołudniu.

Miało, ale jak to zwykle bywa rzeczywistość pisze swoje scenariusze. Mój był taki, że przysiadłem już o 16.00 w krzakach oddając się obserwacji i odsłuchowi, który tym razem zaczął się dość wcześnie. Niestety skończyło się na obserwacji drapieżnych ptaków oraz masy gryzoni, powodujących istny ciągły szelest wśród traw. Po około 3 godzinach wracałem na kwaterę, z daleka już widząc siwy dym unoszący się nad podwórkiem. Snuł się ku łąkom, które z racji spadającej temperatury zaczęły zachodzić malowniczą mgłą.

Mariusz przysiadłszy na pieńku palił ognisko. Na drzwiach komórki wisiały ubrania, wyraźnie świadczące o przymusowej kąpieli.

- Gdzie żeś się skąpał? – zagadnąłem kompana, bo w te popołudnie ruszyliśmy w różnych kierunkach.

Jego mina, jak na moje podejrzenia była dziwnie zadowolona. Śmiał się pod nosem. Nic nie widział, za to znalazł – jak to określił – ładny, stary wieszak. Teraz dopiero dostrzegam, że ciuchy wiszą na pięknym, rozłożystym porożu. Dziesięć, nie w pełni wykształconych odnóg sugerowało uwstecznienie, więc to zapewne musiał być pan i władca tychże okolic.



Krótka i przepełniona radością relacja, jak doszło do znaleziska i mnie nastroiła pozytywnie po popołudniowej „pustce”. Zrobiło się ciemno. Jelenie znów rozpoczęły swój koncert, a my przy „chłodnym z pianką”, oddawaliśmy się magii miejsca, w którym byliśmy, rozkoszując się jednocześnie wyśmienitym smakiem kiełbasy z ogniska. Znów snuliśmy plany na ranek, by w końcu zmęczeni po dniu pełnym wrażeń, zasnąć w ułamku sekundy w swoich łóżkach.

Niedziela. Wstajemy troszkę później. Pomni wczorajszych doświadczeń, chcemy ruszyć już w momencie, kiedy będzie szansa na zdjęcie. Kierujemy się w stronę miejsca, które określiliśmy poprzedniego dnia. To właśnie z stamtąd dochodziły basowe porykiwania byka, którego już wieczorem obraliśmy za cel. Tym razem pogoda nieco się pogarsza. Nadciągają sino bure chmury i tylko patrzeć, kiedy z nich zacznie coś padać. Do tego zrywa się mało przyjemny wiatr, który powoduje, że i jelenie chwilami milkną. Nasz, co i raz się odzywa, ale już widać, że stoi w gąszczu. Rozdzielamy się. Ja próbuję podchodzić, a Mariusz odbija nieco w lewo.

Przedzieram się przez trawy, a gdy te przechodzą w wysokie trzcinowisko poprzerywane łozinami, zaczynam mieć wątpliwości, czy dobrze wybrałem. Ryknięcie jak zza ściany utwierdza mnie, że jednak tak, a do tego widzę prześwit. Nad nim góruje też sosna, co sugeruje nieco wznoszący się teren. Po kolejnych kilkudziesięciu metrach sytuacja się wyjaśnia. Z gąszczu wychodzę na śródleśną łączkę, porośniętą niskimi trawami, pojedynczymi olchami, mimozą oraz podeschniętymi kikutami brzóz.



Jest piękna i obiecująca. Sporo przestrzeni, w której może przemknąć jeleń. Jego obecność widać na każdym kroku. Potarmoszone krzewy, tropy odciśnięte w babrzysku czy wszędobylski zapach piżma. Tak. To jest to.

Przysiadam za brzozą i zastygam w oczekiwaniu. Niestety zaczyna siąpić i jelenie nieco cichną. Po godzinie jednak przejaśnia się i znów spod olszyny słyszę ryknięcie. Postanawiam się „ujawnić”. Biorę swoją tajną broń i zaczynam udawać ryczącego byka. Działa. Jeleń energicznie „przetacza się” po okolicznych krzewach, jednak nie wychyla się spoza nich. Odchodzi gdzieś w dal, a ja pozostaję w oczekiwaniu przez kolejną godzinę. W bezruchu nieco marznę. W końcu postanawiam wracać, ale nieco naokoło. Wychodzę z łączki w leszczynowy, ciemny grądzik i nim kieruję się w stronę domu.

Nagle, gdy przechodzę koło sosny niemal dostaję zawału. Tuż obok mnie – niecały metr – pod drzewem leży sarna.



Śpi, zupełnie mnie nie słysząc. Przystaję, po czym ostrożnie oddalam się kilka metrów. Kucam i robię kilka zdjęć. Przyglądam się uważnie i mam wrażenie, że oko sarny nieco się rozszerzyło. Obserwuję czy aby nie strzyknie uchem. Nie widzę, też oznak oddechu.



 Sytuacja zaczyna mnie zastanawiać. Wiem o tym, że zwierzęta te – szczególnie młode – potrafią ze strachu zastygnąć w swoistym letargu, udając martwe. Nie jest to jednak ani młody osobnik tego gatunku, ani nie jest po temu odpowiednia pora roku. Zaczyna mnie to dziwić. Teraz dostrzegam, że śpiąca poza, mimo iż podobna to jest chyba nieco inna. Głowa wydaje się jednak ułożona nieco nienaturalnie. Ostrożnie podchodzę bliżej, szuram nogą, ale zwierzę nie reaguje. Widzę tuż obok rozrzedzone odchody. Biorę w rękę kijek i delikatnie szturcham sarnę.



Nie reaguje, choć jest dość miękka. Szyja, gdy ja odchylam jest już jednak lekko sztywna. Dziwna sytuacja. Różne scenariusze przychodzą mi do głowy. Wygląda jednak na to, że zwierzę ułożyło się klasycznie i zapadło w wieczny sen. Powód? Nieznany.



Wracam i opowiadam całą sytuację Mariuszowi. Dyskutujemy. Mariusz widział, aż cztery chmary łań, jednak wszystkie spotkania były na tyle dynamiczne, że nie dały się zarejestrować.

Czas wracać. Czekając na gospodarza rozmawiamy o minionym weekendzie. Wypad krótki ma tę wadę, że spędzi się 2-3 godziny w terenie i już wraca się do bieżących spraw. Wyjazd 2-3 dniowy, gdzie absolutnie wszystko jest podporządkowanie temu, po co się przyjechało ma te dodatkową zaletę, że emocje znaczniej mocniej mają szansę utrwalić się w głowie. Zgodnie uznajemy, że, mimo, iż ostatecznie nie mamy kadru z jeleniem w roli głównej, to jednak były to niesamowity czas, pełny pięknych przyrodniczych wrażeń z dodatkiem kilku ciekawostek. I chociaż las na pamiątkę pozostawił mi wczepionego w brzuch kleszcza, to jednak rzec mogę, iż była to naprawdę wyprawa „po byku” …!!!

Z przyrodniczym pozdrowieniem

Wozik77


3 komentarze:

  1. Anonimowy25 września

    Czy te resztki jelenia znalazłeś na "bielikowej" łące? Jeśli tak, to są te, które widziałem też w sobotę, tylko już bardziej objedzone. To by potwierdzało tylko, że w tym sezonie wataha wróciła w okolice właśnie tej łąki. Ja podobnie jak w zeszłym roku wziąłem wolne, żeby "polować" w trakcie rykowiska i to był najlepszy jak dotąd mój sezon "łowiecki". Szkoda, że nie udało się spotkać Was gdzieś na drodze.
    Pozdrowienia
    Bartek

    OdpowiedzUsuń
  2. Anonimowy25 września

    No i oczywiście gratulacje za zdjęcia, byku na pewno się trafi prędzej czy później. Szkoda też wilka, mnie też jeden zniknął z przed obiektywu :)
    Bartek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Bartek. Gratulacje zapewne pięknych zdjęć skoro piszesz że to najlepszy sezon na rykowisku :-). Tak. Spotkanie z wilkiem zawsze jest przeżyciem i pozostaje w głowie na długo

      Usuń