31 marca 2019

Mój pierwszy raz, czyli oko w oko z .....


W rozmowach o „tym” z innymi, dawało się wyczuć ogromną ekscytację. Na samą myśl, lekko się uśmiechając, ludzie pobudzali się i promienieli. Widać było ogromną radość z przeżycia tej chwili, co jeszcze bardziej potęgowało i moje zainteresowanie.



Troszkę o tym poczytałem, troszkę podyskutowałem z tymi, którzy mieli już swój „pierwszy raz” za sobą. Zastanawiałem się, czy można się do tego przygotować czy też pozostawić to w zupełności losowi, licząc, że spontaniczność chwili pokieruje nas na właściwe tory. Wszystkie przemyślenia skłaniały mnie w zasadzie do jednego wniosku – do tego trzeba po prostu dojrzeć, dorosnąć... To przyjdzie samo w swoim czasie.

Ale po kolei.

Dość późno zabrałem się za przygotowania do tego weekendu. Inaczej może. Sam zamysł wykiełkował już sporo wcześniej a i plan w głowie był dość mocno sprecyzowany. Jak zwykle jednak ostatnim elementem układanki wyjazdowej była ... pogoda. Zwlekałem do możliwie ostatniej chwili i we czwartek rano, kiedy to wszystkie możliwe źródła mówiły o pięknym, słonecznym marcowym weekendzie, chwyciłem za telefon.
I tu pierwsze rozczarowanie. – Na ten weekend wszystko już mamy zarezerwowane – usłyszałem w pierwszych trzech kwaterach, które traktowałem jako miejsca pierwszego wyboru czyli moje „pewniaki”. Jak widać wieści o gęsich przelotach odbiły się szerokim echem, co w powiązaniu z zapowiadaną słoneczną aurą spowodowało, że kwatery już były pozajmowane. W końcu jednak udało się zamówić „trójkę” w Bartlowiźnie, tak więc mogliśmy szykować się na biebrzański weekend. Troszkę marudziłem z myślą o niedzielnym poranku, który chciałem spędzić na Barwiku, ale w ostateczności stwierdziłem, że dojadę tam z Goniądza i w ten sposób nie stracę nic z pierwotnego planu.

Wyruszyliśmy kwadrans przed 8.00. Przyznam szczerze, że rodzinka stanęła na wysokości zadania i bez zbędnego ociągania wstali przed siódmą, dość sprawnie wpadając w wyjazdowy rytm.
Droga na Białystok nie była specjalnie oblegana, tak więc mknęliśmy w kierunku wschodnim dość żwawo. Sam byłem zaskoczony spoglądając na zegarek, kiedy zjeżdżaliśmy z trasy na Mężenin. Naprawdę udrożnienie trasy o ostatnie budowane odcinki drogi S8 zrobiły swoje i obecnie ujście Biebrzy do Narwi, to niemalże przysłowiowy rzut beretem od stolicy naszego kraju.
Zaraz za Grądami Woniecko pierwsze spojrzenie na rozlaną Narew. Od razu daje się zauważyć coś, co potwierdzi się także później, a mianowicie dość niski jak na tę porę roku stan rozlewisk. Zarówno Narew jak i Biebrza mają obecnie stan wody, jakiego spodziewałbym się za około miesiąc. Nie wróży do zbyt dobrze mojemu kolejnemu wyjazdowi „na bataliony”, ale cóż. Zobaczymy.



Zatrzymaliśmy się na grobli, na której stało już kilka samochodów, a zapaleńcy z lunetami obserwowali pierwsze, spore gęsie stado. Ptaki siedziały w dość znacznej odległości, ale te gęganie? Cudowne, donośne gęganie !!! Bajka.
Postanowiliśmy tradycyjnie rozpocząć od śniadanka „U Dany”. Już ilość aut zaparkowanych pod zajazdem dała do myślenia. Zajęliśmy ostatni wolny stolik i chwilę później pałaszowaliśmy przepyszne naleśniki z serem oraz jajecznicę na kiełbasie.
Posileni aż nadto, kolejne „kroki” skierowaliśmy na Sambory. Oczywiście Janek wdrapał się pierwszy na punkt widokowy, z którego rozpościerał się fenomenalny, wiosenny widok.



Tak samo było na Burzynie, który przeżywał wprost turystyczne oblężenie.










Zaliczając po drodze wszystkie klasyczne miejsca postoju, dotarliśmy wreszcie na Biały Grąd w Mścichach. Udało się dojechać  do kałuży przy bocianim gnieździe i tam zostawiliśmy autko. Od razu wskoczyliśmy w kalosze, pomni wielu doświadczeń, że o tej porze roku w zwykłym obuwiu przejdziemy raptem 200m. Celem naszym była odległa wieża widokowa, w okolicach której wedle zapewnień sprzed kilku dniu, miały przebywać spore stada gęsi. I faktycznie. Mniejsze i większe klucze tych ptaków co i raz przecinały błękitne niebo nad nami.



Cztery kolejne kałuże przebrnęliśmy w kaloszach - no powiedzmy, że wszyscy, gdyż ku uciesze Janka, ten podróżował na moich plecach.





Problemem jak zwykle okazał się ostatni dołek, w którym woda sięgała tuż za kolano. Decyzja jednak była szybka. Nogawki w górę i hejże przed siebie. Lodowata woda nie była aż takim problemem, jak drobne kamienie, którymi usłane było dno. Stąpanie po nich przy napierającym nurcie Biebrzy, w dodatku mając 30-to kilogramowy balast na plecach było naprawdę nie lada wyczynem. W końcu jednak udało się i mogliśmy podziwiać marcowe rozlewiska.



Ptaków faktycznie było tu więcej. Prócz gęsi były też stada kaczek, łabędzi, trochę batalionów, mewek, rybitw i pojedyncze czajki. W starorzeczu pod wieżą widowiskowe tarło odbywały szczupaki.



Gdzieś po lewej dostrzegłem brodzące dwa łosie. Szybko zbiegłem z wieży by usadowić się na odpowiednim stanowisku. Lada chwila zwierzęta miały wyłonić się zza kępy wikliny by dać mi szansę na fenomenalne ujęcie – brodzące w błękitnej wodzie łosie, na tle pięknie oświetlonych, pożółkłych trzcinowisk. Taki był plan, a życie jak to bywa okazało się inne. Zwierzęta zaległy w owych krzakach i ani myślały się stamtąd ruszyć. Prawie godzinne oczekiwanie, choć w pięknych okolicznościach przyrody, niestety nie dało efektu. Z lekkim żalem opuszczaliśmy Biały Grąd, z grymasem twarzy patrząc na drogę powrotną i konieczność ponownego przebrnięcia lodowatej wody.

Było już chwilę po 15.00 kiedy zaburczał pierwszy brzuch. Bez zbędnej zwłoki skierowaliśmy sią na Dobarz. W związku z tym, że tym razem nie dane nam było przenocować w tym magicznym miejscu, postanowiliśmy dać sobie namiastkę tutejszej atmosfery i skosztować obiad w zaciszu tutejszego dworu. Dwór jednak wrzał niczym w ulu. Pora obiadowa i wielce wzmożony ruch turystyczny nad Biebrzą podczas tego weekendu dały znać o sobie. Po chwili oczekiwania udało nam się zająć stolik i w spokoju oczekiwać na złożone zamówienia. O rozkoszy na podniebieniu można by długo opowiadać, ja dodam tylko, że smak żurku na wędzonce, dobarskich kartaczy i policzków wołowych w sosie kurkowym na długo zapadnie nam w pamięci !!!



Po obiedzie Janek nie omieszkał skorzystać z tutejszego placu zabaw, a my spojrzeć na rozlewisko za terenem dworu. Sucho. Bardzo sucho. Żaby moczarowe chyba również to wyczuły, bo nie było ani jednej, a przecież o tej porze roku powinny już rozpocząć swoje gody, ukazując się obserwatorom w swojej niebieskiej szacie.
Było przed 17.00 więc obowiązkowo postanowiliśmy zrobić rundę po carskiej, w kierunku Długiej Luki. Tocząc się powoli, w skupieniu wypatrywaliśmy wśród zarośli i krzewów brązowych kształtów. I nagle pojawił się on, a raczej ona. Zatrzymaliśmy auto na poboczu, a po chwili kolejne samochody zaparkowały obok nas. Rzec by można – tradycyjna „carska” obserwacja.






Po około półgodzinnym postoju, postanowiliśmy jeszcze przespacerować się drewnianą kładką na bagnie Ławki. Słonko powoli zachodziło za piętrzące się od zachodu ciemniejsze chmury. Przedwieczorny chłodek zaczął powoli wciskać się pod nasze kurtki. Nad głowami jednak pobekiwały bekasy, których loty koszące radowały nasze serca.




Postanowiliśmy wracać. Do Goniądza mieliśmy około 30 kilometrów, jednakże w szarówce lasu należało wytężać mocno wzrok i bacznie obserwować drogę. W pewnym momencie tuż przed maskę samochodu wyskoczyła sarenka. Myślę, że przed zderzeniem uchroniła i nas i ją znacznie mniejsza niż obowiązująca tu prędkość (50km/h). Tuż za pierwszą sarną w podskokach przebiegły drogę jeszcze 3 następne, przypominając mi jednocześnie zasadność porozstawianych tu ostrzegawczych tablic.
Bartlowizna. Przywitała nas już o półmroku, jednakże na niebie wciąż iskrzyły się gwiazdy. Te jednak powoli zaczęły znikać za chmurami, kiedy to 1,5 godziny później postanowiliśmy zejść na wieczorną kolację do Dworu Bartla. W nocy miało popadać, co było nie bez znaczenia. Rozleniwiony bowiem specjałami tutejszej kuchni, które to w akompaniamencie delikatnej żurawinówki znikały w moim przełyku, zacząłem poddawać w wątpliwość sens porannej pobudki. Budzik jednak nastawiłem na 4.45 by o poranku podjąć decyzję. Z tą myślą przyłożyłem głowę do poduszki i byłem bodaj ostatni, ponieważ zarówno żona jak i syn, spali już w najlepsze, kiedy zdążyłem wyjść z łazienki.
Nie wiem kiedy nawet minęło te 6 godzin. Budzik wyrwał mnie z czeluści snu i postawił na równe nogi. Licząc że kropi, wyglądałem za okno z lekką nadzieją na samousprawiedliwienie. Nic z tego. Szarzało, a na niebie dostojnie prężył się księżyc. Mimo chwilowej słabości, zaczynałem już funkcjonować normalnie. Myśl o poranku na bagiennym szlaku zadziałała pobudzająco.
Po 10 minutach siedziałem w aucie a po kolejnych dwudziestu skręcałem z asfaltu w leśny dukt. Wielkie było moje zdziwienie patrząc na pusty leśny parking. Wręcz wydało mi się nieprawdopodobne, by po tak intensywnej turystycznie sobocie, nikt z rana nie pomyślał by ruszyć na Barwik. Nie martwiło mnie to wcale, gdyż było gwarantem jeszcze pełniejszego przeżywania w samotności tego co miało nastąpić. W tym jednak momencie śnić nawet nie mogłem o tym, co się zdarzy.
Choć słonko wychylało się zza horyzontu, poranek był baaaaardzo rześki. Zaledwie 1 stopień powyżej zera. Już w zagajniku tuż za parkingiem spotkałem pierwszego łosia.



Byczek zajadał się zielonymi listkami krzewów. Popatrzyliśmy troszkę na siebie po czym ruszyłem dalej. Szedłem jednak dziarsko, zatrzymując się jedynie na chwilkę na platformie widokowej. Przez moment wsłuchiwałem się w poranne loty bekasów, po czym ruszyłem w kierunku wieży. Nad głową wciąż przelatywały klucze gęsi, mimo że jak słyszałem apogeum przelotów było już ponad tydzień wcześniej. Słychać było także żurawie zaloty.




W końcu dotarłem do wieży. Wdrapałem się ostrożnie po śliskich schodkach i w końcu w pełnej krasie mogłem podziwiać otwarte torfowiska. Daleko, daleko przede mną słychać było gęganie. Lornetką wypatrzyłem ptaki, które gdzieś pośród bagien zapewne spędziły tę noc. Wysokość pozwalała na podróżowanie lornetką po horyzoncie, jednakże zdziwiony byłem faktem, iż nie udało mi się dostrzec żadnego łosia.




Może wciąż jeszcze przebywają w sośninach i dopiero pojedyncze osobniki zmieniają zimowe rewiry na kuszące wiosenne łąki? Po 3 kwadransach poczułem dobitnie co znaczy mroźny wiaterek. Ten bowiem skutecznie zabrał mi resztki ciepła wytworzonego kilku-kilometrową wędrówką. Jako że na śniadanie umówiłem się z rodzinką około 9.00, miałem zatem jeszcze troszkę czasu. Nie sposób było dłużej wystać na wieży, więc postanowiłem udać się w stronę Kosódki.





Nie sądziłem, że przeprawa jedynie w kaloszach zakończy się sukcesem, jednakże i tu, niższy niż zazwyczaj o tej porze roku poziom wody dał się zauważyć. Tuż przed mostkiem, na ścieżce spostrzegłem pierwsze oznaki bytowania drapieżnika. Były to charakterystyczne wilcze odchody, suto wypełnione sierścią. Takie znaleziska znalazłem jeszcze trzy razy, kiedy za mostkiem odbiłem w prawo na łąkę, w kierunku zachodnim. Postanowiłem zajrzeć na łączkę koło sędziwej wierzby, skąd jak mi się wydawało dobiegało donośne gęganie. Nagle z wierzby poderwał się bielik.



 Pięknie zatoczył koło nad trzcinowiskiem, po czym skierował się na północ. Przez moment pomyślałem czy nie wszedłem przypadkiem w jego stołówkę, ale kilkuminutowa lustracja terenu nie przyniosła żadnych ciekawostek.
Zbliżała się graniczna godzina, w której powinienem udać się w drogę powrotną. Zbliżało się śniadanie, a mnie czekała jeszcze 3 kilometrowa marszruta na parking po czym ok 25 minutowa jazda samochodem.
Wracałem łączką wpatrując się w ścieżkę pod nogami. Kolejne, choć stare wilcze odchody świadczyły o tym, co nie raz już tutaj słyszałem, a mianowicie, że tereny te zamieszkuje wilcza wataha. Przez moment pomyślałem sobie nawet, że znaków tych jest całkiem dużo, a mimo to jak wiele trzeba mieć szczęścia, by spotkać się oko w oko właśnie z tym drapieżnikiem.
Nagle, gdy zbliżałem się już w kierunku mostku, z krzaków wybiegła klempa z młodym około jednorocznym łoszakiem. Łosie wzięły mnie z zaskoczenia, gdyż mając je pod słońce miałem utrudnione pole obserwacji. Zdążyłem jedynie kucnąć i cyknąć dwa szybkie ujęcia.



Nie byłem z nich zadowolony i czułem duży niesmak. Światło bowiem było dobre, odległość wręcz wymarzona, a ja zamiast obserwować świat wokoło mnie gapiłem się pod nogi. Łosie schowały się za krzakami, a ja postanowiłem obejść je lekko z prawej. Liczyłem bowiem na to, że jak to mają w zwyczaju zatrzymały się kawałek dalej i że może przy odrobinie szczęścia, coś jeszcze z tego spotkania będzie. Niestety. Wyjrzawszy zza krzaka zobaczyłem jedynie pustą przestrzeń. Po zwierzętach nie było śladu. Wzrok mój jednak przykuł zbielały szkielet na środku zielonej łączki. Czyżby bielikowa stołówka?
Postanowiłem podejść bliżej i dokładniej obejrzeć znalezisko. Odbiłem w prawo, przebrnąłem sporą kałużę-rozlewisko i dotarłem do miejsca, w którym leżały kości. Jak się okazało szkielet należał do łani bądź klempy lub też młodego łoszaka. Był już dość stary – być może jesienny. Całość była w jednym kawałku, jedynie kości tylnych nóg wraz z zadem były odciągnięte kilkanaście metrów. Sfotografowałem znalezisko i postanowiłem wracać.
Zdążyłem odwrócić się w stronę kałuży, gdy nagle 20 metrów za nią spostrzegłem szarawe coś, stojące spokojnie na ścieżce, z której odbiłem i patrzące się w moim kierunku. - Ki diabeł? - pomyślałem. Zwierza miałem znów pod słońce, a do tego jego idealną obserwację ograniczały mi pojedyncze długie gałązki wikliny , rosnące tuż przy kałuży. W pierwszej chwili pomyślałem o koziołku, ale sekundę później dotarło do mnie z kim mam do czynienia.




Wilk !!!!! Najprawdziwszy w świecie wilk !!!!! Osobnik patrzył uważnie, choć miałem wrażenie, iż mimo że ma mnie w pełnym słonku, nie do końca dobrze mnie widzi. Ręka ostrożnie powędrowała do zawieszonego na szyi aparatu. Nie było czasu na korektę ustawień, więc oddałem szybkie trzy strzały migawką. Odległość między nami była nieduża, 30 może 40 metrów. Wilk usłyszał spust migawki, lekko unosząc głowę  w poszukiwaniu źródła dźwięku. Przyjrzałem mu się równie uważnie jak on mi. Był piękny! Umaszczenie miał mocno szare, w okolicy popiersia wpadające lekko w czerń, choć może to było wrażenie patrząc pod światło. Wyraźnie widziałem jego pysk. I oczy. Skupiony wzrok, z którego biła chyba lekka ciekawość lub też rodzaj zainteresowania nie do końca rozpoznanym celem. Wydawał się być młodym osobnikiem, co potwierdzałby także fakt,  że był sam, bez współtowarzyszącej rodziny. Zapewne podążał za tymi łosiami, które kilka minut wcześniej jakby spłoszone wybiegły z krzaków wprost na mnie. Staliśmy wpatrzeni w siebie nawzajem około minuty. Teraz, z perspektywy czasu zastanawiam się czy gdybym się nie ruszył wilk podszedłby w moim kierunku. Myślę że chyba nie, bo przecież odgradzała nas spora łąkowa kałuża, a zwierzęta te nie są chyba zbytnio skore do łażenia po wodzie. Być może jedynie (bądź aż) przedłużyłbym wówczas obserwację, jednakże podjąłem decyzję, że przesunę się dwa kroki w bok. Zyskiwałem dzięki temu niezakłóconą niczym przestrzeń między nami i szanse na lepsze zdjęcie. Tak zrobiłem. Wilk najwyraźniej teraz dopiero dostrzegł z kim ma do czynienia i niewiele myśląc w mgnieniu oka zawrócił i pobiegł w trzciny.



Chyba lekko żałuję, że tak szybko spróbowałem wyjść mu naprzeciw. Chyba mogłem oddać się spokojnej bez zdjęciowej obserwacji (to taka moja mała przypadłość w kontakcie ze zwierzętami, z którą staram się walczyć) tym bardziej, że był to mój pierwszy wilczy raz. A co czułem? Radość, ogromną radość ze spotkania, bez nawet najmniejszej nutki obawy czy strachu. Pewnie okoliczności spotkania zrobiły swoje – otwarta przestrzeń, pięknie oświetlona słońcem łąka. Być może, gdyby spotkanie odbyło się w półmroku świerkowego zagajnika byłoby inaczej. Myślę też, że gdyby na tej łączce pojawiła się cała wataha, lekko okrążająca moją pozycję, pewnie może bym troszkę i struchlał, ale nic z tych rzeczy – była po prostu olbrzymia radość!
Z tym uczuciem maszerowałem w stronę parkingu. Słońce już przygrzewało mocniej, a ja uśmiechnięty wciąż zachwycałem się tym, czego dziś doświadczyłem. W tym duchu też spędziłem z rodzinką resztę biebrzańskiego weekendu. Udaliśmy się na Dolistowskie łąki, które zmartwiły mnie nieco poziomem rozlewisk. I tu było widać, że tegoroczne przeloty batalionów mogą być krótkie z racji ograniczonej bazy do żerowania. Łąki po obu stronach szutrówki były po prostu niemal suche.




W połowie dnia odwiedziliśmy jeszcze Gugny, ale i tu chęć pokazania synowi jak chodzi się po „gąbczastej” łące spełzła na niczym. Tegoroczne przedwiośnie różniło się od dwóch poprzednich, co wciąż siedzi mi w głowie planując kolejną wyprawę za miesiąc.

Z tego weekendu wyniosłem jednak olbrzymią dawkę relaksu psychicznego, a poranne niedzielne spotkanie z pewnością na bardzo długo pozostanie mi w pamięci. Potwierdziły się słowa, które kiedyś usłyszałem na zadane pytanie: - Co zrobić jak się spotka wilka? Cieszyć się z tego spotkania, bo to wciąż duża rzadkość !!! – padła odpowiedź.

Z biebrzańskim pozdrowieniem

Wozik77

PS. Tak sobie myślę. Ten wilk, jeśli faktycznie podążał za tymi łosiami, zdecydował się zejść z ich tropu i .... odbić wyraźnie w prawo, podążając moim śladem na łączkę, na której stanęliśmy oko w oko. Dlaczego zboczył ze ścieżki..... ? Wierzę, że to była jego czysta ciekawość...  J


1 komentarz:

  1. Anonimowy17 września

    Zazdroszczę tego spotkania, ale i cieszę się, że to Tobie się udało. Pozdrawiam spining

    OdpowiedzUsuń