Troszkę o tym poczytałem,
troszkę podyskutowałem z tymi, którzy mieli już swój „pierwszy raz” za sobą. Zastanawiałem
się, czy można się do tego przygotować czy też pozostawić to w zupełności
losowi, licząc, że spontaniczność chwili pokieruje nas na właściwe tory.
Wszystkie przemyślenia skłaniały mnie w zasadzie do jednego wniosku – do tego
trzeba po prostu dojrzeć, dorosnąć... To przyjdzie samo w swoim czasie.
Ale po kolei.
Dość późno zabrałem się za
przygotowania do tego weekendu. Inaczej może. Sam zamysł wykiełkował już sporo
wcześniej a i plan w głowie był dość mocno sprecyzowany. Jak zwykle jednak
ostatnim elementem układanki wyjazdowej była ... pogoda. Zwlekałem do możliwie
ostatniej chwili i we czwartek rano, kiedy to wszystkie możliwe źródła mówiły o
pięknym, słonecznym marcowym weekendzie, chwyciłem za telefon.
I tu pierwsze rozczarowanie. –
Na ten weekend wszystko już mamy zarezerwowane – usłyszałem w pierwszych trzech
kwaterach, które traktowałem jako miejsca pierwszego wyboru czyli moje
„pewniaki”. Jak widać wieści o gęsich przelotach odbiły się szerokim echem, co
w powiązaniu z zapowiadaną słoneczną aurą spowodowało, że kwatery już były pozajmowane.
W końcu jednak udało się zamówić „trójkę” w Bartlowiźnie, tak więc mogliśmy
szykować się na biebrzański weekend. Troszkę marudziłem z myślą o niedzielnym
poranku, który chciałem spędzić na Barwiku, ale w ostateczności stwierdziłem,
że dojadę tam z Goniądza i w ten sposób nie stracę nic z pierwotnego planu.
Wyruszyliśmy kwadrans przed
8.00. Przyznam szczerze, że rodzinka stanęła na wysokości zadania i bez
zbędnego ociągania wstali przed siódmą, dość sprawnie wpadając w wyjazdowy
rytm.
Droga na Białystok nie była
specjalnie oblegana, tak więc mknęliśmy w kierunku wschodnim dość żwawo. Sam
byłem zaskoczony spoglądając na zegarek, kiedy zjeżdżaliśmy z trasy na Mężenin.
Naprawdę udrożnienie trasy o ostatnie budowane odcinki drogi S8 zrobiły swoje i
obecnie ujście Biebrzy do Narwi, to niemalże przysłowiowy rzut beretem od
stolicy naszego kraju.
Zaraz za Grądami Woniecko
pierwsze spojrzenie na rozlaną Narew. Od razu daje się zauważyć coś, co
potwierdzi się także później, a mianowicie dość niski jak na tę porę roku stan
rozlewisk. Zarówno Narew jak i Biebrza mają obecnie stan wody, jakiego
spodziewałbym się za około miesiąc. Nie wróży do zbyt dobrze mojemu kolejnemu wyjazdowi
„na bataliony”, ale cóż. Zobaczymy.
Zatrzymaliśmy się na grobli,
na której stało już kilka samochodów, a zapaleńcy z lunetami obserwowali
pierwsze, spore gęsie stado. Ptaki siedziały w dość znacznej odległości, ale te
gęganie? Cudowne, donośne gęganie !!! Bajka.
Postanowiliśmy tradycyjnie
rozpocząć od śniadanka „U Dany”. Już ilość aut zaparkowanych pod zajazdem dała
do myślenia. Zajęliśmy ostatni wolny stolik i chwilę później pałaszowaliśmy
przepyszne naleśniki z serem oraz jajecznicę na kiełbasie.
Posileni aż nadto, kolejne
„kroki” skierowaliśmy na Sambory. Oczywiście Janek wdrapał się pierwszy na
punkt widokowy, z którego rozpościerał się fenomenalny, wiosenny widok.
Tak samo było na Burzynie,
który przeżywał wprost turystyczne oblężenie.
Zaliczając po drodze wszystkie
klasyczne miejsca postoju, dotarliśmy wreszcie na Biały Grąd w Mścichach. Udało
się dojechać do kałuży przy bocianim
gnieździe i tam zostawiliśmy autko. Od razu wskoczyliśmy w kalosze, pomni wielu
doświadczeń, że o tej porze roku w zwykłym obuwiu przejdziemy raptem 200m.
Celem naszym była odległa wieża widokowa, w okolicach której wedle zapewnień sprzed
kilku dniu, miały przebywać spore stada gęsi. I faktycznie. Mniejsze i większe
klucze tych ptaków co i raz przecinały błękitne niebo nad nami.
Cztery kolejne kałuże
przebrnęliśmy w kaloszach - no powiedzmy, że wszyscy, gdyż ku uciesze Janka,
ten podróżował na moich plecach.
Problemem jak zwykle okazał
się ostatni dołek, w którym woda sięgała tuż za kolano. Decyzja jednak była
szybka. Nogawki w górę i hejże przed siebie. Lodowata woda nie była aż takim
problemem, jak drobne kamienie, którymi usłane było dno. Stąpanie po nich przy
napierającym nurcie Biebrzy, w dodatku mając 30-to kilogramowy balast na
plecach było naprawdę nie lada wyczynem. W końcu jednak udało się i mogliśmy
podziwiać marcowe rozlewiska.
Ptaków faktycznie było tu
więcej. Prócz gęsi były też stada kaczek, łabędzi, trochę batalionów, mewek,
rybitw i pojedyncze czajki. W starorzeczu pod wieżą widowiskowe tarło odbywały
szczupaki.
Gdzieś po lewej dostrzegłem
brodzące dwa łosie. Szybko zbiegłem z wieży by usadowić się na odpowiednim
stanowisku. Lada chwila zwierzęta miały wyłonić się zza kępy wikliny by dać mi
szansę na fenomenalne ujęcie – brodzące w błękitnej wodzie łosie, na tle
pięknie oświetlonych, pożółkłych trzcinowisk. Taki był plan, a życie jak to
bywa okazało się inne. Zwierzęta zaległy w owych krzakach i ani myślały się
stamtąd ruszyć. Prawie godzinne oczekiwanie, choć w pięknych okolicznościach
przyrody, niestety nie dało efektu. Z lekkim żalem opuszczaliśmy Biały Grąd, z grymasem
twarzy patrząc na drogę powrotną i konieczność ponownego przebrnięcia lodowatej
wody.
Było już chwilę po 15.00 kiedy
zaburczał pierwszy brzuch. Bez zbędnej zwłoki skierowaliśmy sią na Dobarz. W
związku z tym, że tym razem nie dane nam było przenocować w tym magicznym
miejscu, postanowiliśmy dać sobie namiastkę tutejszej atmosfery i skosztować
obiad w zaciszu tutejszego dworu. Dwór jednak wrzał niczym w ulu. Pora obiadowa
i wielce wzmożony ruch turystyczny nad Biebrzą podczas tego weekendu dały znać
o sobie. Po chwili oczekiwania udało nam się zająć stolik i w spokoju oczekiwać
na złożone zamówienia. O rozkoszy na podniebieniu można by długo opowiadać, ja dodam
tylko, że smak żurku na wędzonce, dobarskich kartaczy i policzków wołowych w
sosie kurkowym na długo zapadnie nam w pamięci !!!
Po obiedzie Janek nie
omieszkał skorzystać z tutejszego placu zabaw, a my spojrzeć na rozlewisko za
terenem dworu. Sucho. Bardzo sucho. Żaby moczarowe chyba również to wyczuły, bo
nie było ani jednej, a przecież o tej porze roku powinny już rozpocząć swoje
gody, ukazując się obserwatorom w swojej niebieskiej szacie.
Było przed 17.00 więc
obowiązkowo postanowiliśmy zrobić rundę po carskiej, w kierunku Długiej Luki.
Tocząc się powoli, w skupieniu wypatrywaliśmy wśród zarośli i krzewów brązowych
kształtów. I nagle pojawił się on, a raczej ona. Zatrzymaliśmy auto na poboczu,
a po chwili kolejne samochody zaparkowały obok nas. Rzec by można – tradycyjna
„carska” obserwacja.
Po około półgodzinnym postoju,
postanowiliśmy jeszcze przespacerować się drewnianą kładką na bagnie Ławki.
Słonko powoli zachodziło za piętrzące się od zachodu ciemniejsze chmury.
Przedwieczorny chłodek zaczął powoli wciskać się pod nasze kurtki. Nad głowami
jednak pobekiwały bekasy, których loty koszące radowały nasze serca.
Postanowiliśmy wracać. Do
Goniądza mieliśmy około 30 kilometrów, jednakże w szarówce lasu należało wytężać
mocno wzrok i bacznie obserwować drogę. W pewnym momencie tuż przed maskę
samochodu wyskoczyła sarenka. Myślę, że przed zderzeniem uchroniła i nas i ją
znacznie mniejsza niż obowiązująca tu prędkość (50km/h). Tuż za pierwszą sarną
w podskokach przebiegły drogę jeszcze 3 następne, przypominając mi jednocześnie
zasadność porozstawianych tu ostrzegawczych tablic.
Bartlowizna. Przywitała nas
już o półmroku, jednakże na niebie wciąż iskrzyły się gwiazdy. Te jednak powoli
zaczęły znikać za chmurami, kiedy to 1,5 godziny później postanowiliśmy zejść na
wieczorną kolację do Dworu Bartla. W nocy miało popadać, co było nie bez
znaczenia. Rozleniwiony bowiem specjałami tutejszej kuchni, które to w akompaniamencie
delikatnej żurawinówki znikały w moim przełyku, zacząłem poddawać w wątpliwość
sens porannej pobudki. Budzik jednak nastawiłem na 4.45 by o poranku podjąć
decyzję. Z tą myślą przyłożyłem głowę do poduszki i byłem bodaj ostatni,
ponieważ zarówno żona jak i syn, spali już w najlepsze, kiedy zdążyłem wyjść z
łazienki.
Nie wiem kiedy nawet minęło te
6 godzin. Budzik wyrwał mnie z czeluści snu i postawił na równe nogi. Licząc że
kropi, wyglądałem za okno z lekką nadzieją na samousprawiedliwienie. Nic z
tego. Szarzało, a na niebie dostojnie prężył się księżyc. Mimo chwilowej słabości,
zaczynałem już funkcjonować normalnie. Myśl o poranku na bagiennym szlaku zadziałała
pobudzająco.
Po 10 minutach siedziałem w
aucie a po kolejnych dwudziestu skręcałem z asfaltu w leśny dukt. Wielkie było
moje zdziwienie patrząc na pusty leśny parking. Wręcz wydało mi się
nieprawdopodobne, by po tak intensywnej turystycznie sobocie, nikt z rana nie pomyślał
by ruszyć na Barwik. Nie martwiło mnie to wcale, gdyż było gwarantem jeszcze
pełniejszego przeżywania w samotności tego co miało nastąpić. W tym jednak
momencie śnić nawet nie mogłem o tym, co się zdarzy.
Choć słonko wychylało się zza
horyzontu, poranek był baaaaardzo rześki. Zaledwie 1 stopień powyżej zera. Już
w zagajniku tuż za parkingiem spotkałem pierwszego łosia.
Byczek zajadał się zielonymi
listkami krzewów. Popatrzyliśmy troszkę na siebie po czym ruszyłem dalej. Szedłem
jednak dziarsko, zatrzymując się jedynie na chwilkę na platformie widokowej.
Przez moment wsłuchiwałem się w poranne loty bekasów, po czym ruszyłem w
kierunku wieży. Nad głową wciąż przelatywały klucze gęsi, mimo że jak słyszałem
apogeum przelotów było już ponad tydzień wcześniej. Słychać było także żurawie
zaloty.
W końcu dotarłem do wieży.
Wdrapałem się ostrożnie po śliskich schodkach i w końcu w pełnej krasie mogłem
podziwiać otwarte torfowiska. Daleko, daleko przede mną słychać było gęganie.
Lornetką wypatrzyłem ptaki, które gdzieś pośród bagien zapewne spędziły tę noc.
Wysokość pozwalała na podróżowanie lornetką po horyzoncie, jednakże zdziwiony
byłem faktem, iż nie udało mi się dostrzec żadnego łosia.
Może wciąż jeszcze przebywają
w sośninach i dopiero pojedyncze osobniki zmieniają zimowe rewiry na kuszące
wiosenne łąki? Po 3 kwadransach poczułem dobitnie co znaczy mroźny wiaterek.
Ten bowiem skutecznie zabrał mi resztki ciepła wytworzonego kilku-kilometrową
wędrówką. Jako że na śniadanie umówiłem się z rodzinką około 9.00, miałem zatem
jeszcze troszkę czasu. Nie sposób było dłużej wystać na wieży, więc
postanowiłem udać się w stronę Kosódki.
Nie sądziłem, że przeprawa jedynie
w kaloszach zakończy się sukcesem, jednakże i tu, niższy niż zazwyczaj o tej
porze roku poziom wody dał się zauważyć. Tuż przed mostkiem, na ścieżce spostrzegłem
pierwsze oznaki bytowania drapieżnika. Były to charakterystyczne wilcze
odchody, suto wypełnione sierścią. Takie znaleziska znalazłem jeszcze trzy
razy, kiedy za mostkiem odbiłem w prawo na łąkę, w kierunku zachodnim.
Postanowiłem zajrzeć na łączkę koło sędziwej wierzby, skąd jak mi się wydawało
dobiegało donośne gęganie. Nagle z wierzby poderwał się bielik.
Pięknie zatoczył koło nad trzcinowiskiem, po
czym skierował się na północ. Przez moment pomyślałem czy nie wszedłem
przypadkiem w jego stołówkę, ale kilkuminutowa lustracja terenu nie przyniosła
żadnych ciekawostek.
Zbliżała się graniczna godzina,
w której powinienem udać się w drogę powrotną. Zbliżało się śniadanie, a mnie
czekała jeszcze 3 kilometrowa marszruta na parking po czym ok 25 minutowa jazda
samochodem.
Wracałem łączką wpatrując się
w ścieżkę pod nogami. Kolejne, choć stare wilcze odchody świadczyły o tym, co
nie raz już tutaj słyszałem, a mianowicie, że tereny te zamieszkuje wilcza
wataha. Przez moment pomyślałem sobie nawet, że znaków tych jest całkiem dużo,
a mimo to jak wiele trzeba mieć szczęścia, by spotkać się oko w oko właśnie z
tym drapieżnikiem.
Nagle, gdy zbliżałem się już w
kierunku mostku, z krzaków wybiegła klempa z młodym około jednorocznym
łoszakiem. Łosie wzięły mnie z zaskoczenia, gdyż mając je pod słońce miałem
utrudnione pole obserwacji. Zdążyłem jedynie kucnąć i cyknąć dwa szybkie
ujęcia.
Nie byłem z nich zadowolony i
czułem duży niesmak. Światło bowiem było dobre, odległość wręcz wymarzona, a ja
zamiast obserwować świat wokoło mnie gapiłem się pod nogi. Łosie schowały się
za krzakami, a ja postanowiłem obejść je lekko z prawej. Liczyłem bowiem na to,
że jak to mają w zwyczaju zatrzymały się kawałek dalej i że może przy odrobinie
szczęścia, coś jeszcze z tego spotkania będzie. Niestety. Wyjrzawszy zza krzaka
zobaczyłem jedynie pustą przestrzeń. Po zwierzętach nie było śladu. Wzrok mój
jednak przykuł zbielały szkielet na środku zielonej łączki. Czyżby bielikowa
stołówka?
Postanowiłem podejść bliżej i
dokładniej obejrzeć znalezisko. Odbiłem w prawo, przebrnąłem sporą kałużę-rozlewisko
i dotarłem do miejsca, w którym leżały kości. Jak się okazało szkielet należał
do łani bądź klempy lub też młodego łoszaka. Był już dość stary – być może
jesienny. Całość była w jednym kawałku, jedynie kości tylnych nóg wraz z zadem
były odciągnięte kilkanaście metrów. Sfotografowałem znalezisko i postanowiłem
wracać.
Zdążyłem odwrócić się w stronę
kałuży, gdy nagle 20 metrów za nią spostrzegłem szarawe coś, stojące spokojnie na
ścieżce, z której odbiłem i patrzące się w moim kierunku. - Ki diabeł? - pomyślałem.
Zwierza miałem znów pod słońce, a do tego jego idealną obserwację ograniczały
mi pojedyncze długie gałązki wikliny , rosnące tuż przy kałuży. W pierwszej
chwili pomyślałem o koziołku, ale sekundę później dotarło do mnie z kim mam do
czynienia.
Wilk !!!!! Najprawdziwszy w
świecie wilk !!!!! Osobnik patrzył uważnie, choć miałem wrażenie, iż mimo że ma
mnie w pełnym słonku, nie do końca dobrze mnie widzi. Ręka ostrożnie powędrowała
do zawieszonego na szyi aparatu. Nie było czasu na korektę ustawień, więc oddałem
szybkie trzy strzały migawką. Odległość między nami była nieduża, 30 może 40
metrów. Wilk usłyszał spust migawki, lekko unosząc głowę w poszukiwaniu źródła dźwięku. Przyjrzałem mu
się równie uważnie jak on mi. Był piękny! Umaszczenie miał mocno szare, w
okolicy popiersia wpadające lekko w czerń, choć może to było wrażenie patrząc pod
światło. Wyraźnie widziałem jego pysk. I oczy. Skupiony wzrok, z którego biła
chyba lekka ciekawość lub też rodzaj zainteresowania nie do końca rozpoznanym
celem. Wydawał się być młodym osobnikiem, co potwierdzałby także fakt, że był sam, bez współtowarzyszącej rodziny.
Zapewne podążał za tymi łosiami, które kilka minut wcześniej jakby spłoszone
wybiegły z krzaków wprost na mnie. Staliśmy wpatrzeni w siebie nawzajem około
minuty. Teraz, z perspektywy czasu zastanawiam się czy gdybym się nie ruszył
wilk podszedłby w moim kierunku. Myślę że chyba nie, bo przecież odgradzała nas
spora łąkowa kałuża, a zwierzęta te nie są chyba zbytnio skore do łażenia po
wodzie. Być może jedynie (bądź aż) przedłużyłbym wówczas obserwację, jednakże podjąłem
decyzję, że przesunę się dwa kroki w bok. Zyskiwałem dzięki temu niezakłóconą
niczym przestrzeń między nami i szanse na lepsze zdjęcie. Tak zrobiłem. Wilk
najwyraźniej teraz dopiero dostrzegł z kim ma do czynienia i niewiele myśląc w
mgnieniu oka zawrócił i pobiegł w trzciny.
Chyba lekko żałuję, że tak
szybko spróbowałem wyjść mu naprzeciw. Chyba mogłem oddać się spokojnej bez zdjęciowej
obserwacji (to taka moja mała przypadłość w kontakcie ze zwierzętami, z którą
staram się walczyć) tym bardziej, że był to mój pierwszy wilczy raz. A co
czułem? Radość, ogromną radość ze spotkania, bez nawet najmniejszej nutki obawy
czy strachu. Pewnie okoliczności spotkania zrobiły swoje – otwarta przestrzeń,
pięknie oświetlona słońcem łąka. Być może, gdyby spotkanie odbyło się w
półmroku świerkowego zagajnika byłoby inaczej. Myślę też, że gdyby na tej
łączce pojawiła się cała wataha, lekko okrążająca moją pozycję, pewnie może bym
troszkę i struchlał, ale nic z tych rzeczy – była po prostu olbrzymia radość!
Z tym uczuciem maszerowałem w
stronę parkingu. Słońce już przygrzewało mocniej, a ja uśmiechnięty wciąż
zachwycałem się tym, czego dziś doświadczyłem. W tym duchu też spędziłem z
rodzinką resztę biebrzańskiego weekendu. Udaliśmy się na Dolistowskie łąki,
które zmartwiły mnie nieco poziomem rozlewisk. I tu było widać, że tegoroczne
przeloty batalionów mogą być krótkie z racji ograniczonej bazy do żerowania.
Łąki po obu stronach szutrówki były po prostu niemal suche.
W połowie dnia odwiedziliśmy
jeszcze Gugny, ale i tu chęć pokazania synowi jak chodzi się po „gąbczastej”
łące spełzła na niczym. Tegoroczne przedwiośnie różniło się od dwóch poprzednich,
co wciąż siedzi mi w głowie planując kolejną wyprawę za miesiąc.
Z tego weekendu wyniosłem
jednak olbrzymią dawkę relaksu psychicznego, a poranne niedzielne spotkanie z
pewnością na bardzo długo pozostanie mi w pamięci. Potwierdziły się słowa,
które kiedyś usłyszałem na zadane pytanie: - Co zrobić jak się spotka wilka?
Cieszyć się z tego spotkania, bo to wciąż duża rzadkość !!! – padła odpowiedź.
Z biebrzańskim pozdrowieniem
Wozik77
PS. Tak sobie myślę. Ten wilk,
jeśli faktycznie podążał za tymi łosiami, zdecydował się zejść z ich tropu i
.... odbić wyraźnie w prawo, podążając moim śladem na łączkę, na której stanęliśmy
oko w oko. Dlaczego zboczył ze ścieżki..... ? Wierzę, że to była jego czysta ciekawość... J
Zazdroszczę tego spotkania, ale i cieszę się, że to Tobie się udało. Pozdrawiam spining
OdpowiedzUsuń