01 października 2024

Spełnienie .....


Na początku byłeś oczekiwaniem. Wytęsknionym obrazem i dźwiękiem. Długimi, ciągnącymi się w nieskończoność miesiącami. Byłeś całym rokiem oczekiwania, by z początkiem sierpnia stać się niecierpliwością, podsycaną mrowieniem podbrzusza, tak podobnym do miłosnych motylków. Stawałeś się narastającą ekscytacją, ale coraz częściej bywałeś drażliwością względem codzienności, względem tego, co w około mnie tu i teraz.


Byłeś obawą, by zbliżających się chwil uniesień mojej duszy, nie przyćmiła powszechność. Byłeś pragnieniem i nadzieją, aby moje małe chwile szczęścia, wybrzmiały w środku mnie najmocniej i najpiękniej, jak to tylko możliwe. Bym potrafił nadchodzący czas przyjąć całym swoim wnętrzem. Właśnie wtedy stałeś się rozkojarzeniem, próbą słuchania i patrzenia na moich rozmówców (przepraszam Was), ale tak naprawdę byciem myślami gdzieś indziej, snuciem planów gdzie jechać, na którą nastawić budzik, którędy pójść?

W przeddzień naszego spotkania, byłeś euforią. Burzą myśli, które nie pozwalały mi zasnąć i nieubłaganie skracały czas pozostania pod ciepłą pościelą. I w końcu, kiedy zmrużyłem oczy, wszedłeś do mojego snu i stałeś się nim.

Byłeś podróżą. Tą na wschód. Przesuwającymi się kadrami poboczy, szumiącym asfaltem, światłami ciężarówek i zarysem horyzontu. I byłeś muzyką, leniwie płynącą z głośników i umilającą mi tę podróż.
Gdy na leśnym parkingu zgasiłem silnik i pierwszy raz usłyszałem zew natury, byłeś uśmiechem. A zaraz potem stałeś się magnesem. Rykowiskowym magnesem posiadającym niewyobrażalną i niepojętą dla wielu moc, by podążać za Twoim odgłosem.

Ruszyłem drogą, na której początku byłeś mrokiem. Czarnym mrokiem, muskanym jedynie blaskiem księżyca. Byłeś niebem pełnym gwiazd. Potęgując wszystkie leśne dźwięki, byłeś przyczynkiem, bym czuł się nieswojo, lekko strachliwie, bo w ciszy nocy samotnie. Stałeś się rytmicznym krokiem, upływającymi minutami marszu. Przez ułamek sekundy byłeś ciemnym konturem, przecinającym leśny dukt.

W końcu, gdy byłem już blisko Twojego rewiru, stałeś się basem. Mocnym, rozdzierającym mrok barytonowym brzmieniem. Takim, którego siła przenika mnie do szpiku kości, wgryza się głęboko w moje wnętrze i nie pozostawia złudzeń, kto tu rządzi. Jej mocą poruszałeś szuwary, wkradałeś się wraz z mgiełką na śródleśne łączki. Pędziłeś puszczańskimi duktami i odbijałeś się echem od leśnych ścian.
Wszedłem do przedsionka Twego domu. Tam stałeś się przestrzenią, przyodzianą w sterczące kikuty podeschłych brzóz i powoli gubiących liście młodych olch. Byłeś kropelkami rosy, które jak sznur korali wisiały na nitkach pajęczyn. Przystanąłem, wsłuchując się w Twoje nawoływania.

Gdy stawałeś się brzaskiem, przybrałeś postać mgły – gęstej i mlecznej. Niedopowiedzianej i nieoczywistej aury. Takiej, która ustępuje pola naszej wyobraźni. I w tej wyobraźni byłeś tajemnicą, kiedy wtulony w wiklinowy krzew, liczyłem, że wyłonisz się z tej mgły...

Byłeś zapachem. Jedyną, ostrą i niepowtarzalną piżmową wonią, którą krocząc pozostawiasz na trawach. Tą, którą znaczysz dołki. I byłeś tym rujnym dołkiem – świeżym, zruszonym kopytami, jednym, drugim, trzecim. Byłeś odciskiem na piasku i wygniecioną od wylegiwania się trawą.

Po chwilach w samotności, stałeś się odgłosem konfrontacji. Dźwiękiem pojedynku i stukających o siebie poroży. Potyczką dwóch samców, walczących o swoje terytorium i o możność panowania nad haremem. Byłeś przejmującym szelestem łozin, po których z niewyobrażalnym impetem, niczym rozgrzany i buchający parą parowóz, przetaczałeś się w bitewnym zwarciu. Wzbudzałeś tym moją trwogę.

Długo kazałeś na siebie czekać. Tak długo, aż w porannym chłodzie skostniały mi palce w polarowych rękawiczkach. Stąpając i łamiąc gałęzie, nadchodziłeś powoli. Dawkowałeś emocje, przyspieszałeś bicie mego serca. Waliło tak mocno, iż momentami obawiałem się, że je usłyszysz i umkniesz mi, nim Cię zobaczę.




I w końcu wyłoniłeś się z gęstych zarośli. Kroczyłeś dostojnie, jak na Króla przystało. Mocą buzującego testosteronu, w kilkanaście sekund rozniosłeś w drzazgi niewielką brzózkę, rozrzucając jej gałęzie po okolicy. Wciąż oznajmiając swoją obecność - tym klasycznym, trójdźwięcznym, konfrontacyjnym ryknięciem, dawałeś znać, że jesteś gotowy na kolejną bitwę. Nie było chętnych. Nie dziś, nie tu, nie teraz. Zastygłeś w bezruchu. Przez moment nasze spojrzenia się spotkały. W Twoim obliczu była moc. Byłeś potęgą leśnego zakątka i bagien.





A potem? A potem stałeś się słońcem. Słonecznym, porannym blaskiem, odbijającym się od szuwarów, sitowia i traw nadwodnych turzycowisk. W nozdrza chwyciłeś zapach łań i bez zastanowienia za nim podążyłeś. Odwieczny zew natury, przyciągnął Cię swoją siłą. Nie mogłeś się jej oprzeć. Patrzyłem, jak odchodzisz i stajesz się wspomnieniem. Pozostawiłeś mnie rozdygotanego w emocjach, ale i niewyobrażalnie szczęśliwego.

To wtedy stałeś się spełnieniem.....
Dziękuję Ci.

Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz