Dwa lata minęły, kiedy to mknąłem na wschód – nad Biebrzę, by odreagować od rosnącej w siłę pandemii i od całego tego szaleństwa. Wydawało się wówczas, że ta nowa rzeczywistość jest czymś tak bardzo zmieniającym świat w około mnie, że po latach rok 2020 uznany wręcz zostanie przełomowym, zaczynającym nowy rozdział w historii świata.
Myliłem się. Z początkiem
tegorocznego przedwiośnia los przyniósł kolejne, po stokroć bardziej tragiczne
wydarzenia, przy których słowo „ucieczka” nie musi być brane w cudzysłów, bo
dla setek tysięcy ludzi oznacza właśnie dosłownie to. Historia poniekąd
zatoczyła koło. W kilka dni porządek cywilizowanego świata, w jakim zostały
wychowane pokolenia, za sprawą psychopatycznego tyrana legł w gruzach.
Wydarzenia mijających dni
zdruzgotały mnie doszczętnie. Telewizyjne obrazy, przeorały moją psychikę, a w
zderzeniu z ich realnością, jakiej miałem okazję dotknąć na warszawskim dworcu
centralnym, zdałem sobie sprawę, jak słabą jednostką może być człowiek i jak
wiele jednocześnie znieść może, gdy musi.
Szybka decyzja w piątek popołudniu. Jedziemy. Nad Biebrzę.
By „uciec” od żółto-czerwonych pasków, by odreagować, by nabrać siły, by
najzwyczajniej w świecie nie zwariować, a może i mieć energię, by móc dalej
sprostać temu, co w około?
Startujemy o piątej nad ranem.
Przewidywania pogodowe są wręcz fenomenalne – bezchmurne niebo i temperatura
coś koło 5-6 st. Przedwiośnie pełną parą! Ruszamy jednak przy minus 9st, ale im
dalej na wschód, tym robi się cieplej.
Ekspresówkę pokonujemy sprawnie i
szybko, a gdy zjeżdżamy na Mężenin jest już całkiem widno i tylko minus 3st. Od
razu naszą uwagę przykuwają czarne klucze na nadnarwiańskim niebie. Tuż przy
trasie – na polach – przysiada jeden z nich. Gęsi. A więc już są.
W kolejnych 2 godzinach nasze
miny jednak markotnieją. Grobla na Grądach Woniecko spowita totalną ciszą. Gdzieś
na drzewie bielik, w oddali dwa koziołki i tyle. Nic więcej. Ani na wodzie
(której wydaje się być całkiem sporo w tym roku), ani na niebie. Co jest?
Pokonujemy kolejne kilometry.
Rozlewiska Narwi po lewej też świecą pustką. Postanawiamy spojrzeć
perspektywicznie nieco z góry, więc skręcamy na Strękową Górę. Pozytywne jest
to, że nie ma wiatru, bo wówczas odczuwalny chłód byłby nie do zniesienia. A
tak. Możemy podziwiać ogrom rozlewisk.
U Mariusza, który jest pierwszy
raz w tych stronach wyczuwam lekki zachwyt. Położona u podnóża góry wieś, przytulona
do rzeki i starorzecza, robi na nim wrażenie. Staram się także w kilku słowach
nakreślić mu historyczny rys miejsca, w jakim jesteśmy. Pięknie. Po prostu
pięknie. Tylko …. Gęsi nie widać.
Choć trochę zaczyna mnie to
martwić, wciąż wierzę, że będzie czym duszę nakarmić. Zanim to jednak nastąpi decydujemy
się na coś dla ciała.
Bar u Dany akurat otwiera swoje
„wrota”. Zamawiamy po jajecznicy na boczku z pieczywkiem i pomidorem. Do tego
herbatka. Mniam, mniam.
Nim na dobre zdążyliśmy rozsmakować
się śniadaniem, zjawia się Kasia – dobrze znana w tutejszej okolicy biebrzańska
Pani przewodnik. Na moje pytanie „gdzie na gęsi” roześmiewa się tylko od ucha
do ucha. Kolejne pół godziny upływa nam na miłej konwersacji, z której jasno
wynika, że przeloty najwyraźniej w tym roku zaczęły się nieco wcześniej.
Wczoraj jeszcze dosłownie były tysiące gęsi pod Goniądzem, za to dziś…. Cisza. Kasia
przemierzyła od brzasku już sporą część biebrzańskiej doliny i gęsi widzieli
dosłownie ….dwie. W promieniach coraz wyżej wznoszącego się słońca opuszczamy
przydrożny bar. Humory jednak nam dopisują i wszyscy razem stwierdzamy, że dziś
po prostu musi być dobrze!!!
Zachodnim brzegiem Biebrzy
ruszamy na północ. Kolejny przystanek – Sambory. Ze wzgórza starego grodziska podziwiamy
rozlane widły dwóch rzek. Tu znowu cisza – i na ziemi i w powietrzu. Co jest do
jasnej cholery?
Przed nami klasyk – Burzyn. Jedna
z piękniejszych biebrzańskich perspektyw, jakie znam. I choć znów widzę w
oczach kompana krajobrazowy zachwyt, to Mariusz zaczyna mi wbijać szpilę, jeśli
chodzi o główny cel wyprawy. To oczywiście żarty, bo sam dobrze wie, jak to
jest ze światem przyrody i że nigdy nie ma 100% pewności, że zobaczymy to,
czego oczekujemy. Ale prawdę rzecz biorąc, jeśli i w bezkresie burzyńskiej
doliny nie ma ptaków, to sam mam obawy czy ten wyjazd zakończy się choćby
połowicznym sukcesem. Pstrykamy trochę zdjęć i jedziemy dalej. Na chwilę
zaglądamy na zalane łąki w Szostakach i kierujemy się w stronę Brzostowa.
Będąc już nieco zrezygnowanym,
opowiadam jeszcze Mariuszowi o kolejnym miejscu. Kreślę wizje, że to swoista
„ptasia mekka”, ale skręcając w prawo w zasadzie nie liczę już na nic. Aż
nagle…
Zdziwienie!!! Zalane łąki za
rzeką czernią się od znajomych sylwetek. To samo po lewej, w kierunku Mścich.
Tysiące gęsi odpoczywają na wodzie. Kilka osób obserwuje przez lornetki i
lunety. Jest na co patrzeć tym bardziej, że kilka chwil później krążący gdzieś
wysoko bielik podrywa całe towarzystwo do góry.
Takich scen tego dnia zobaczymy
jeszcze kilkanaście, bowiem krążące bieliki ewidentnie upatrzyły sobie gęsi,
jako przysmak w tych dniach. W końcu ulga. To jest to, co chciałem pokazać
kompanowi. Gwar podrywającego się stada, czerniejący horyzont, słowem kolejne
misterium przyrodniczego świata, jakiego w takiej skali jeszcze nie widział.
Po około 40 minutach ruszamy
dalej. Widząc, że jest na to szansa, nabieram ochoty na jeszcze więcej.
Kierujemy się na Biały Grąd. Wierzę, że i tam gęsi nas nie zawiodą. Wjeżdżamy na
groblę i ostrożnie suniemy do przodu. Droga miejscami miękka, ale nie jest
najgorzej. Powoli powinniśmy dotoczyć się do „dużej kałuży”. Tak się dzieje.
Parkujemy na poboczu, a dalszą drogę przemierzamy w woderach.
Grobla do pewnego momentu jest poprzerywana kałużami, by dalej zniknąć już w pełni pod biebrzańskim morzem. Pogoda piękna, lekki chłodny wiaterek. Docieramy do wieży widokowej, z której to znów możemy podziwiać gęsie stada.
Daleko, bo daleko, ale w momencie,
kiedy nad nimi pojawia się bielik, znów wszystkie ptaki widowiskowo podrywają
się do góry. Momentami horyzont robi się ciemny. W około spokój. Tylko my i
bezkresna przyroda.
Po godzinie spędzonej na Białym
Grądzie żołądki dopominają się o swoje. Nie ma co zwlekać. Czas ruszyć w
kierunku Goniądza. Tam zaglądamy jeszcze na widokowy taras, z którego ponownie
dane jest nam podziwiać skupiska gęsi. A potem?
Potem już coś dla ciała.
Bartlowizna. Żurek, kartacze, gulasz z dziczyzny z ziemniaczaną babką. No istny
zawrót głowy. Posilamy się, podglądając przez okno, co za Biebrzą? A tam znów
podrywające się tysiące gęsi. Przepiękny widok.
Ruszamy na Carską drogę. Mijamy
Dobarz, do którego wrócimy na nocleg. Kierujemy się na bagno Ławki by móc
podziwiać zachód słońca. Po drodze, w okolicach skrzyżowania na Gugny, w
brzozowym gąszczu dostrzegamy znajome sylwetki. Jelenie – łanie. Całkiem spore
stadko. Zwierzęta powolutku przemieszczają się w gęstwinę. Jedziemy dalej. Przy
drodze zaparkowane auto. To ewidentny znak, że coś być musi. A jakże? Łoś.
Młodziak. Pewnie dopiero co odstawiony od matczynej opieki.
Wieża na bagnie. Spokój i ta
cisza, której czasem uda się jeszcze posłuchać w przerwie między mknącymi carską
autami. Przy kładce kilka samochodów. Na jednym z nich kilka biebrzańskich
książek. To Pan Tomasz Kłosowski. Znany przyrodnik, fotograf, gawędziarz.
Czekając na „złotą godzinę” i próbę uchwycenia zachodzącego słońca, w ten
sposób promuje swoje publikacje. I fajnie. Krótka wymiana zdań, jak zawsze z
humorem, jak zawsze serdecznie.
Jest. Nadbiebrzański, nadbagienny
schyłek dnia. Mocno pomarańczowy, co wróży kolejną chłodną noc.
Instalujemy się w Dobarzu. Nie
ukrywam, że jest to element wyjazdu, na który bardzo liczę. Tu, przy delikatnie
brzmiącej muzyce, we wnętrzach restauracyjnego dworu wiem, że znajdę to, po co
przybyłem. Spokój, wyciszenie, stonowane myśli na temat tego, co tu i tego co
tam, za wschodnią granicą. Zamawiamy kolację, do tego oczywiście po
kieliszeczku jarzębinówki, ot tak na „wzmocnienie” ducha. Pasztecik z żurawiną
i smalczyk z ogórkiem smakują wybornie.
Czerń pokoju, ciepła, gruba
kołdra i cisza kłująca wręcz w uszy. Zapadamy w sen. Troszkę niespokojny budzę
się dwa, trzy razy. To taka czujność, czy aby budzik na pewno odezwie się na
czas.
Brzask za oknem. Zimno. Dobre
minus 10st. Szybka, poranna toaleta i ubieranie na cebulę. Potem jeszcze
ekspresowe skrobanie szyb i krótki podjazd na parking.
Na dzisiejszy poranek wybraliśmy
Barwik. Nie jesteśmy pierwsi. Dwa auta już zdążyły ostygnąć, więc przybysze
byli sporo przed nami. Ruszamy w stronę wieży. Bagna i kałuże z wodą są
zamarznięte całkiem grubą pokrywą. Oj tak. Chłód ochoczo wgryza się pod kurtkę,
ścina nos i policzki, powoduje kostnienie palców. Dobrze, że do przejścia ok
3km. Taki rozruch nie da nam zmarznąć.
Wschód słońca. Wstaje nowy,
piękny i pogodny dzień. Świat zwierzęcy jeszcze niemrawy, choć gęsi i żurawie
już dają się słyszeć z oddali. Nagle potężny hałas zza trzcinowisk po prawej.
Tysiące gęsi wzbijają się w powietrze. Dość daleko, aby złapać to w kadr, za to
walory słuchowe niezapomniane.
Docieramy do wieży widokowej.
Grupka ludzi ratuje się herbatą z termosu. Widać, że są zziębnięci. Czatują na
wieży od czwartej, więc faktycznie dość wyzwaniowo w tej temperaturze. Liczyli
na łosia, ale nic nie spotkali. Według mnie, dziś z rana zwierzęta te niezbyt
chętnie poruszają się po bagnie. Ogromne powierzchnie skute lodem z pewnością
nie są ich ulubionym momentem na dalekie wędrówki. Poza tym w większości
przebywają jeszcze w sosnowych lasach, więc odwiedzenie tychże w ciągu dnia sugeruję
sympatycznym turystom.
Grupka postanawia wracać, a my po
kwadransie podziwiania widoków kierujemy się za Kosódkę. Tu też wyzwanie. Przewodniczka
z napotkanej grupy informowała nas, iż dalej nie przejdziemy. Rzeczka wylała i
nawet na kalosze jest za głęboko. Ale co tam. Spróbować trzeba. Boczkiem,
boczkiem, od kępki do kępki udaje się jednak przebrnąć najgorszy odcinek.
Wychodzimy na łąki. Tu też raczej spokój. Jakiś lis penetrujący zamarznięte
turzycowisko, jakieś sarny zdziwione naszą obecnością no i klucze gęsi, wciąż
przelatujące nad naszymi głowami.
Chłoniemy wszystko wokoło, ale po
jakimś czasie żołądki upominają się o swoje. Wracamy. Po drodze wsłuchujemy się
jeszcze w pierwsze dźwięki bekasów. Po mroźnym poranku nie ma już śladu, więc
ubiór zaczyna ciążyć. Nieco zmęczeni docieramy do auta.
Dobarskie śniadanie wsuwamy z
prędkością błyskawicy. Placuszki z jabłkiem i swojskie wędliny. Mniam..
Po wymeldowaniu się ruszamy na
wieżę widokową w Zajkach. Tu też łąki dość podmokłe. Z tego stanu rzeczy
korzystają również kolejne stada gęsi. My wracamy na północ. Kierunek –
Dolistowo.
Po drodze zaglądamy do sklepiku z
pamiątkami w Goniądzu. Janek wyrósł już z koszulek, więc nowe z biebrzańskimi
akcentami są jak najbardziej wskazane.
W końcu docieramy do Dolistowa.
Szok. Istny szok. Sucho, sucho i jeszcze raz sucho. I to kiedy? – w połowie
marca, gdzie teren powinien być jednym wielkim jeziorem!!!
Szczerzę powiem, że szutrówką w
stronę Jasionowa jedziemy w milczeniu. Rozmyślam o skutkach tego stanu rzeczy.
Już teraz wiem, że nie ma co liczyć na wodno-błotne ptactwo, tym bardziej, że jego
przeloty dopiero się rozpoczną. Długo (o ile w ogóle) tu nie zabawią. Tu na
pewno nie będą miały pokarmu. Wysuszane słońcem łąki, już teraz wyglądają
marnie, a co dopiero za kilka tygodni. Uzmysławiam sobie fakt, że przez
kilkanaście lat regularnego przyjeżdżania nad Biebrzę jestem świadkiem nieodwracalnego
zjawiska. Tak. Tu nie trzeba być znawcą, by zauważyć przez te kilkanaście lat,
wyraźny efekt zmian klimatycznych. Wzrost temperatury, mniejsze jesienne opady
deszczu, brak śniegu, brak mrozu, brak skutych lodowych powierzchni
przytrzymujących wodę, no i przez to wszystko brak dużych wielodniowych wylewów
rzeki. Koryto Biebrzy też toczy z roku na rok wyraźnie mniej wody, niż powinno.
A łąki? Jeśli już – jak szybko zajdą wodą, tak szybko woda ta wsiąknie lub
wróci do koryta. Brak naturalnego przedwiośnia powoduje, że wyskok marcowych
temperatur szybko tę wodę z łąk wysusza. Jednym słowem siedlisko nadwodne nie
jest tym, jakim być powinno przez dwa wiosenne miesiące – marzec i kwiecień. Przypominam
sobie, jak kiedyś w żargonie wędkarskim spotykałem się ze stwierdzeniem –
„Panie, kiedyś to były ryby..”. Teraz doświadczam czegoś podobnego na własnej
skórze. To już któryś rok z rzędu, kiedy nie mogę liczyć na ptasi gwar
dolistowskich łąk. Przez pryzmat tych kilkunastu lat wiem dobrze, jak mogłoby
być w tym małym skrawku rodzimej przyrody. Bo przecież wiem, że tak jeszcze
niedawno było. Obecne lata układają się już w swoisty trend, którego zmianę
mogłoby tylko poprawić jakieś rozwiązanie, zatrzymujące wodę w dolinie. W
puszczy kampinoskiej takie programy mają miejsce, ale tam to zupełnie co
innego. Inna skala, inny teren. Tam przegrodzenie kilku kanałów efektywnie
podnosi wodę w olsach. Tu mówimy o całej wielkiej dolinie rzecznej. To nie jest
już takie proste i chwilami wątpię czy w ogóle możliwe…
W tej nieco ponurej aurze
docieramy aż do Jagłowa.
Nowa, gładka jak lustro nitka
asfaltówki prowadzi nas do mostu.. A most? Nowiutki, lśniący w słońcu,
nowoczesny. Patrzę z niego na znajome, skierowane szczytem ku rzece stodoły.
Biebrza w korycie – jakby coraz węższym, prawie niewidocznym już teraz, pośród
niewysokich wciąż przecież jeszcze traw. Wpadam w zadumę. Przywołuję obrazy
sprzed dekady. Tak, tak. Nie sprzed wieków, nie sprzed dziesięcioleci, a
jedynie sprzed dekady. Mam namacalny dowód na to, jak szybko procesy
przyrodnicze mogą zmienić dane siedlisko. Stoję i patrzę. I myślę. Czy jest tu
jeszcze coś, co przyciągnie mnie w kolejnych latach. Dolna Biebrza, za sprawą
starszej siostry Narwi jeszcze się broni. Ale tu? W środkowym czy górnym
basenie zmiany widać aż nadto. Nawet ptaki to chyba wyczuwają. Gęsi podobno
lecą już niemal od miesiąca, a i spore stada batalionów widuje się już na
przelocie. Dość wcześnie. Wszystko się zmienia, przyspiesza….. zanika.
W powrotnej drodze zatrzymujemy
się jeszcze na widokowej platformie w Goniądzu. Tu sporo gęsi wciąż przesiaduje
na łące. Pogoda piękna, turystów sporo. Wpadają w zachwyt. Rozmyślam ilu jest
takich, którzy mają świadomość tego jak było, a jak jest obecnie.
Kierujemy się na południe. Tym
razem wracamy zachodnią stroną Biebrzy. Cel – być na zachód słońca w Burzynie.
Po cichu liczę jeszcze na gęsie widoki w Chylinach. Jest ku temu nadzieja, bo
po drodze nad głowami ruch, a i na jednym polu przesiaduje sobie całkiem liczna
gromada. Niestety. Chyliny puste. Tylko błękit wody i to też mam wrażenie, że
niezbyt głębokiej. Czy długo tu się utrzyma? Czy w tym roku zażółci się ta
okolica jak kiedyś? Mam wątpliwości.
Zachód słońca w Burzynie. Bodaj
pierwszy raz podziwiam go z tego miejsca. Z reguły wracałem drugą stroną – Carską,
ale teraz widzę, jak wiele traciłem.
Różne kolory żółci, pomarańczu i
czerwieni. Do tego szarości wody i beż łozin. Pięknie. Niemal z każdą minutą w
innych nieco odcieniach i barwach. Widzę to, czym z pewnością zachwycał się
Wołkow.
Czas wracać. Do rzeczywistości.
Tej nowej, już chyba nie tak bezpiecznej, już wątpliwej, nieznanej. Uzmysławiam
sobie dopiero, jak bardzo oderwałem się od niej przez te kilkanaście
godzin. Powracają myśli, powracają
obawy, powraca współczucie i żal. W oku pojawia się łza i świadomość, że tylko
w przyrodzie ВСЕ НОРМАЛЬНО…choć czy na pewno?
Z biebrzańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz