Pierwszy raz od bodaj kilku lat mamy normalny pogodowy stan rzeczy. Było troszkę zimy, takiej ze śniegiem i utrzymującym się sporym mrozem, więc zanim pojawi się pełnia wiosny, możemy podziwiać uroki przedwiośnia.
Ta przejściowa pora roku, w poprzednich
sezonach niemal się zatarła, bowiem od razu po wątpliwej zimie, termometr
wyskakiwał ostro w górę, w zasadzie od razu do wartości wczesno-letnich. W tym
roku jednak było inaczej i marcowe wypady w teren odzwierciedlały normalność.
Przejawiała się ona sino-szarym
niebem i pędzącymi po nim brunatnymi chmurami. Te, gnał porywisty wiatr, który
nie pytając o zgodę wciskał się we wszystkie zakamarki ubrania. Temperatury na
granicy zera i słabe warunki świetlne, nie zachęcały zbytnio do wychylania się
z ciepłej pościeli, ale przyrodnicza ciekawość „co w terenie” nie dawała za
wygraną.
Ciepłe jeszcze wnętrze auta
dawało komfort obserwacji. Z każdym weekendem, słonko wstawało coraz wcześniej,
co przy braku pokrywy chmur, owocowało świetlistą poświatą od wschodu. Tylko te
uginające się korony drzew były świadectwem, że na zewnątrz auta już tak
kolorowo nie jest.
Wciąż zanurzeni w ciemności,
obserwowaliśmy pole. Byki już zeszły w las, a za nimi podążyło stadko łań w
towarzystwie kilku szpicaków. Po polu, co i raz pogonie odbywały zające, gdzieś
przebiegł odyniec, a zza niskich, rozłożystych sosen wychyliły się trzy łosie.
Wciąż oczekiwaliśmy, że może jeszcze coś się tu wydarzy, jednak z biegiem czasu
dojrzewała w nas myśl, aby ruszyć na leśny szlak. Widniejące niebo odsłaniało
rzeczywistość, a ta zdawała się być dla nas przyjazna. Tu i tam przez chmury
przebijał błękit, co zwiastowało rozpogadzający się dzień. Na polikach jednak
czuć było mroźny poranek.
Wciągnęliśmy na nogi zimne
kalosze ( brrrrrrrrrrr…), uzbroiliśmy aparaty i lornetki, zarzuciliśmy plecaki
na ramiona i w drogę.
Rozmokły grunt, gdzieniegdzie
przyodziany jeszcze w resztki pokrywy lodowej, dawał świadectwo przedwiośnia. Do
tego zalane łąki po prawej oraz kanały i rowy pełne wody. Zdawać by się mogło,
że to mało zachęcająca do wędrówek pora roku, jednak już kilka chwil później
mogliśmy się przekonać, jak bardzo błędne mogłoby być takie spostrzeżenie.
Przed nami, w gęstwinie krzewów
znajome kształty. Łanie. Spokojnie obgryzały krzewy z kory. Odległość spora,
jednak już sama obserwacja przez lornetkę dawała wystarczającą satysfakcję. Po
chwili wskazanie Mariusza – patrz na prawo. Tam, z kępy tarniny wyłaniały się
dostojne wciąż poroża kilku byków. Te w zupełnym spokoju, powoli i
majestatycznie podążały w odległe trzcinowisko. Szły z rozwagą i gracją, co w
pewnym stopniu było wymuszone przez tutejszy teren, czyli mocno podmokłe
turzycowisko.
Podziwialiśmy to wszystko w ciszy
i skupieniu, jednak w środku aż gotowała się we mnie przyrodnicza radość!!!
Po dłuższej chwili ruszyliśmy
dalej. Poprzerywana kałużami droga chwilami stawała się problemem. Ratowaliśmy
się poboczami i tak dotarliśmy do niewielkiej łączki. Cisza i spokój, nawet
wiatr był tutaj jakby mniej obecny. W oddali słychać było odgłosy żurawi, które
już jakiś czas temu powróciły z cieplejszych krajów. Ich klangor był zawsze
oznaką przedwiośnia, więc zupełnie naturalną koleją rzeczy było, że i ich nie
mogło na tej wyprawie zabraknąć.
Odbiliśmy do szczytu łąki, jednak
drogę zagrodziło nam mini rozlewisko. Jak zwykle bywa w takich przypadkach
podjęliśmy próbę przejścia, jednak wycofaliśmy się szybko. Lekkim łukiem z
prawej, stąpając ostrożnie z kępy na kępę, udało się nam pójść dalej, jednak
przepłaciliśmy to mokrymi nogawkami spodni, tuż powyżej cholewy kaloszy. Co
tam. Przygoda to przygoda!
Dotarliśmy do mini grądziku,
porośniętego brzozami i olchą. Kierując się na wschód usłyszeliśmy szelest w
gęstwinie.
Dziki. Piękne dorodne odyńce w
promieniach porannego słońca wyszukiwały w poszyciu smakowitych, sobie tylko
znanych kąsków. Odległość była niezła i bezpieczna, bowiem oddzielało nas małe
bagienko, przez które dziki raczej nie miały zamiaru przeprawiać się na tę
stronę. Wycelowałem więc aparat, nacisnąłem spust migawki i …………….. Z obiektywu
wydostał się niepokojący zgrzyt. Kolejna próba - to samo. Widzę, że nie działa
ani stabilizacja obrazu ani autofocus, więc to raczej coś poważniejszego.
Kolejne próby typu włącz/wyłącz oraz odpięcie i wpięcie ponowne korpusu nic nie
dają. Zdaje się, że jedenaście lat bezproblemowego funkcjonowania mojego
zestawu właśnie się skończyło. Co prawda trzynasty dzień miesiąca był wczoraj,
więc być może pech dopadł mnie z jednio-dniowym poślizgiem.
Zwierzęta spokojnie nikną w
krzakach, a my ruszamy dalej. Wtem, kilka metrów przed nami wyskakuje locha
wraz z tuzinem pasiaków. Stanowczo nas ofukując, odchodzi w trzcinowisko. Jest
trochę adrenaliny jak zawsze w takich sytuacjach, tym bardziej, że dziki w
poprzednich dwóch sezonach nie były raczej częstym elementem naszych wypraw. Wyraźnie
widać, iż zaczyna się to zmieniać.
Trochę zły na okoliczność usterki
aparatu, odbijam ścieżką w lewo. Może to dobry skrót w kierunku azymutu, jakim
podążamy? Musimy ominąć kolejną podmokłość, więc może tędy? – zastanawiam się w
myślach. Robię kilka kroków i kątem oka
dostrzegam w poszyciu bielące się coś. Jeszcze nie dowierzam, choć pomału
dociera do mnie ta myśl.
Poroże. Ciemny i pięknie uperlony
zrzut jelenia. Z rzadkich traw wystają właśnie jedynie jaśniejsze końcówki.
Grubość i spora rozłożysta, świeżo zaczerwieniona róża, sugerują dorodnego
właściciela. Czternastak. Co za piękna niespodzianka, którą aż żal byłoby
zostawić na pastwę zieleniącej go z czasem wilgoci czy oszpecenia przez
gryzonie? Niewątpliwie znalezisko to osłodzi
mi ten dzień.
Idziemy dalej. Udaje się nam
przeprawa przez ols, mimo iż mamy chwilę zwątpienia czy nie cofnąć się szlakiem
na południe. Nagle stój – rzucam do Mariusza. Między drzewami byki. Jeden, drugi,
piąty, dziesiąty. Kilkanaście. Spokojnie wędrują w sobie tylko znanym kierunku.
Odległość może i nie największa, ale zakrzaczony teren utrudnia szansę na dobre
ujęcie. Ja z konieczności lornetka, ale Mariusz próbuje zawzięcie. Słyszę, jak
szaleje autofocus w jego aparacie, głupiejąc w tych gałęziach. Nic z tego
raczej nie będzie, ale pozytywem jest też to, że i zwierzęta przez ten gąszcz nas
za bardzo nie widzą. Odchodzą.
Znów się rozwidnia, zza chmur
wychodzi słońce. Siadamy na złamanej brzozie, zajadamy kanapki. Nawet one, niby
zwykłe, a smakują jakże „pełniej” na świeżym powietrzu. Rozbijamy na czynniki
pierwsze te nasze przedwiośnie oraz wszystkie okoliczności licznych wypraw z
ostatnich tygodni. Obaj mamy wrażenie, jak bardzo było ono przez nas dojrzałe
przyrodniczo, przemyślane i ukierunkowane pod kątem tego, co chcieliśmy
poobserwować, zobaczyć. Wszystko to zamyka się w stwierdzeniu DOŚWIADCZENIE,
którego bądź co bądź z każdym sezonem nam przybywa i obecnie uzbierał się już
tego całkiem spory bagaż.
Jest kilka minut przed dziesiątą,
kiedy dochodzimy do skraju kolejnej otwartej przestrzeni. W tym miejscu wiatr
znów poczyna sobie śmielej, ale dzięki niemu stajemy się mniej słyszalni. I
nagle kolejne „stój”. Gestem ręki wskazuje Mariuszowi ciemną plamę po prawej.
To chmara łań, która łapie promienie słońca stojąc zbita na skraju łąki. Silny
wiatr w naszą stronę i do tego fakt, iż wychodzimy ze słońca powoduje, że
stajemy się także nie wyczuwalni i niewidoczni. To pozwala nam przybliżyć się o
kilkanaście kroków w stronę zwierząt. Nie chcemy przesadzać by nie przegiąć,
więc ostatecznie osiągamy drugą linię pojedynczych drzew, które to dają nam
jeszcze schronienie przed ich wzrokiem.
Mariusz już pracuje swoim
zestawem, a ja? Nagle eureka!!! Przecież jest jeszcze manual!!! Przyzwyczajony
do dobrodziejstw automatyki w sprzęcie fotograficznym zupełnie zapomniałem o
tej możliwości.
Szybciutko przełączam wszelkie
przyciski i zaczynam próbować coś pstrykać. Wiem, że to nauka na szybko, ale
przynajmniej daję sobie szansę. Wyostrzanie pierścieniem w miarę nieruchomych
obiektów jest jeszcze do przełknięcia, ale wiejący silny wiatr targa mi
statywem dość mocno. Przy tak długiej ogniskowej obiektywu, dostrzegam wyraźnie
przewagę, jaką dawała mi działająca stabilizacja obrazu, zamrażając co i raz
obraz w wizjerze choćby na ułamek sekundy. Ta chwila na wciśnięcie migawki
teraz jest mało osiągalna. Staram się jeszcze szukać kolejnego punktu oparcia w
postaci pnia brzozy, przy której stoję, jednak ona także przechyla się
intensywnie na boki. Cóż. „Szyję” z tego co mam, łapiąc w kadr kilka scen.
Zwierzęta stoją długą chwilę
zanim decydują się na odejście w wikliny. W końcówce odkładam aparat i
podziwiam chmarę przez lornetkę.
Piękny, jasny obraz z każdą
minutą potęguje moje zdziwienie. Z brzeziny wychodzą kolejne osobniki. Powolnie
ciągną jak po sznurku.
Pięć, dziesięć, piętnaście,
dwadzieścia, trzydzieści …powoli tracę rachubę! Naprawdę duże stado,
prawdopodobnie to, które widzieliśmy tu już kilka razy. Robi wrażenie.
Łanie dają nam sporo czasu jednak
w końcu nikną w gęstwinie. Spektakl na dziś się kończy. Jeszcze tylko
obowiązkowy przegląd ubrania i strząśnięcie nieproszonych gości. U Mariusza
pusto, a u mnie cztery. Kleszcze. Już zaczynają swoje polowanie.
Kierujemy się w stronę samochodu.
Dyskutujemy. To był udany przyrodniczo dzień, który dorzucił nam kolejną dawkę
pięknych wspomnień. Wspomnień przedwiośnia wśród łań. Teraz jedynie muszę
szybko rozwiązać sprawę aparatu, żeby móc w spokoju planować i utrwalać w
kadrach kolejne wyprawy…
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz