16 marca 2021

Przedwiośnie pośród łań .....


Pierwszy raz od bodaj kilku lat mamy normalny pogodowy stan rzeczy. Było troszkę zimy, takiej ze śniegiem i utrzymującym się sporym mrozem, więc zanim pojawi się pełnia wiosny, możemy podziwiać uroki przedwiośnia.

Ta przejściowa pora roku, w poprzednich sezonach niemal się zatarła, bowiem od razu po wątpliwej zimie, termometr wyskakiwał ostro w górę, w zasadzie od razu do wartości wczesno-letnich. W tym roku jednak było inaczej i marcowe wypady w teren odzwierciedlały normalność.

Przejawiała się ona sino-szarym niebem i pędzącymi po nim brunatnymi chmurami. Te, gnał porywisty wiatr, który nie pytając o zgodę wciskał się we wszystkie zakamarki ubrania. Temperatury na granicy zera i słabe warunki świetlne, nie zachęcały zbytnio do wychylania się z ciepłej pościeli, ale przyrodnicza ciekawość „co w terenie” nie dawała za wygraną.

Ciepłe jeszcze wnętrze auta dawało komfort obserwacji. Z każdym weekendem, słonko wstawało coraz wcześniej, co przy braku pokrywy chmur, owocowało świetlistą poświatą od wschodu. Tylko te uginające się korony drzew były świadectwem, że na zewnątrz auta już tak kolorowo nie jest.

Wciąż zanurzeni w ciemności, obserwowaliśmy pole. Byki już zeszły w las, a za nimi podążyło stadko łań w towarzystwie kilku szpicaków. Po polu, co i raz pogonie odbywały zające, gdzieś przebiegł odyniec, a zza niskich, rozłożystych sosen wychyliły się trzy łosie. Wciąż oczekiwaliśmy, że może jeszcze coś się tu wydarzy, jednak z biegiem czasu dojrzewała w nas myśl, aby ruszyć na leśny szlak. Widniejące niebo odsłaniało rzeczywistość, a ta zdawała się być dla nas przyjazna. Tu i tam przez chmury przebijał błękit, co zwiastowało rozpogadzający się dzień. Na polikach jednak czuć było mroźny poranek.

Wciągnęliśmy na nogi zimne kalosze ( brrrrrrrrrrr…), uzbroiliśmy aparaty i lornetki, zarzuciliśmy plecaki na ramiona i w drogę.

Rozmokły grunt, gdzieniegdzie przyodziany jeszcze w resztki pokrywy lodowej, dawał świadectwo przedwiośnia. Do tego zalane łąki po prawej oraz kanały i rowy pełne wody. Zdawać by się mogło, że to mało zachęcająca do wędrówek pora roku, jednak już kilka chwil później mogliśmy się przekonać, jak bardzo błędne mogłoby być takie spostrzeżenie.



Przed nami, w gęstwinie krzewów znajome kształty. Łanie. Spokojnie obgryzały krzewy z kory. Odległość spora, jednak już sama obserwacja przez lornetkę dawała wystarczającą satysfakcję. Po chwili wskazanie Mariusza – patrz na prawo. Tam, z kępy tarniny wyłaniały się dostojne wciąż poroża kilku byków. Te w zupełnym spokoju, powoli i majestatycznie podążały w odległe trzcinowisko. Szły z rozwagą i gracją, co w pewnym stopniu było wymuszone przez tutejszy teren, czyli mocno podmokłe turzycowisko.

Podziwialiśmy to wszystko w ciszy i skupieniu, jednak w środku aż gotowała się we mnie przyrodnicza radość!!!

Po dłuższej chwili ruszyliśmy dalej. Poprzerywana kałużami droga chwilami stawała się problemem. Ratowaliśmy się poboczami i tak dotarliśmy do niewielkiej łączki. Cisza i spokój, nawet wiatr był tutaj jakby mniej obecny. W oddali słychać było odgłosy żurawi, które już jakiś czas temu powróciły z cieplejszych krajów. Ich klangor był zawsze oznaką przedwiośnia, więc zupełnie naturalną koleją rzeczy było, że i ich nie mogło na tej wyprawie zabraknąć.



Odbiliśmy do szczytu łąki, jednak drogę zagrodziło nam mini rozlewisko. Jak zwykle bywa w takich przypadkach podjęliśmy próbę przejścia, jednak wycofaliśmy się szybko. Lekkim łukiem z prawej, stąpając ostrożnie z kępy na kępę, udało się nam pójść dalej, jednak przepłaciliśmy to mokrymi nogawkami spodni, tuż powyżej cholewy kaloszy. Co tam. Przygoda to przygoda!

Dotarliśmy do mini grądziku, porośniętego brzozami i olchą. Kierując się na wschód usłyszeliśmy szelest w gęstwinie.

Dziki. Piękne dorodne odyńce w promieniach porannego słońca wyszukiwały w poszyciu smakowitych, sobie tylko znanych kąsków. Odległość była niezła i bezpieczna, bowiem oddzielało nas małe bagienko, przez które dziki raczej nie miały zamiaru przeprawiać się na tę stronę. Wycelowałem więc aparat, nacisnąłem spust migawki i …………….. Z obiektywu wydostał się niepokojący zgrzyt. Kolejna próba - to samo. Widzę, że nie działa ani stabilizacja obrazu ani autofocus, więc to raczej coś poważniejszego. Kolejne próby typu włącz/wyłącz oraz odpięcie i wpięcie ponowne korpusu nic nie dają. Zdaje się, że jedenaście lat bezproblemowego funkcjonowania mojego zestawu właśnie się skończyło. Co prawda trzynasty dzień miesiąca był wczoraj, więc być może pech dopadł mnie z jednio-dniowym poślizgiem.

Zwierzęta spokojnie nikną w krzakach, a my ruszamy dalej. Wtem, kilka metrów przed nami wyskakuje locha wraz z tuzinem pasiaków. Stanowczo nas ofukując, odchodzi w trzcinowisko. Jest trochę adrenaliny jak zawsze w takich sytuacjach, tym bardziej, że dziki w poprzednich dwóch sezonach nie były raczej częstym elementem naszych wypraw. Wyraźnie widać, iż zaczyna się to zmieniać.

Trochę zły na okoliczność usterki aparatu, odbijam ścieżką w lewo. Może to dobry skrót w kierunku azymutu, jakim podążamy? Musimy ominąć kolejną podmokłość, więc może tędy? – zastanawiam się w myślach.  Robię kilka kroków i kątem oka dostrzegam w poszyciu bielące się coś. Jeszcze nie dowierzam, choć pomału dociera do mnie ta myśl.



Poroże. Ciemny i pięknie uperlony zrzut jelenia. Z rzadkich traw wystają właśnie jedynie jaśniejsze końcówki. Grubość i spora rozłożysta, świeżo zaczerwieniona róża, sugerują dorodnego właściciela. Czternastak. Co za piękna niespodzianka, którą aż żal byłoby zostawić na pastwę zieleniącej go z czasem wilgoci czy oszpecenia przez gryzonie?  Niewątpliwie znalezisko to osłodzi mi ten dzień.

Idziemy dalej. Udaje się nam przeprawa przez ols, mimo iż mamy chwilę zwątpienia czy nie cofnąć się szlakiem na południe. Nagle stój – rzucam do Mariusza. Między drzewami byki. Jeden, drugi, piąty, dziesiąty. Kilkanaście. Spokojnie wędrują w sobie tylko znanym kierunku. Odległość może i nie największa, ale zakrzaczony teren utrudnia szansę na dobre ujęcie. Ja z konieczności lornetka, ale Mariusz próbuje zawzięcie. Słyszę, jak szaleje autofocus w jego aparacie, głupiejąc w tych gałęziach. Nic z tego raczej nie będzie, ale pozytywem jest też to, że i zwierzęta przez ten gąszcz nas za bardzo nie widzą. Odchodzą.

Znów się rozwidnia, zza chmur wychodzi słońce. Siadamy na złamanej brzozie, zajadamy kanapki. Nawet one, niby zwykłe, a smakują jakże „pełniej” na świeżym powietrzu. Rozbijamy na czynniki pierwsze te nasze przedwiośnie oraz wszystkie okoliczności licznych wypraw z ostatnich tygodni. Obaj mamy wrażenie, jak bardzo było ono przez nas dojrzałe przyrodniczo, przemyślane i ukierunkowane pod kątem tego, co chcieliśmy poobserwować, zobaczyć. Wszystko to zamyka się w stwierdzeniu DOŚWIADCZENIE, którego bądź co bądź z każdym sezonem nam przybywa i obecnie uzbierał się już tego całkiem spory bagaż.

Jest kilka minut przed dziesiątą, kiedy dochodzimy do skraju kolejnej otwartej przestrzeni. W tym miejscu wiatr znów poczyna sobie śmielej, ale dzięki niemu stajemy się mniej słyszalni. I nagle kolejne „stój”. Gestem ręki wskazuje Mariuszowi ciemną plamę po prawej. To chmara łań, która łapie promienie słońca stojąc zbita na skraju łąki. Silny wiatr w naszą stronę i do tego fakt, iż wychodzimy ze słońca powoduje, że stajemy się także nie wyczuwalni i niewidoczni. To pozwala nam przybliżyć się o kilkanaście kroków w stronę zwierząt. Nie chcemy przesadzać by nie przegiąć, więc ostatecznie osiągamy drugą linię pojedynczych drzew, które to dają nam jeszcze schronienie przed ich wzrokiem.



Mariusz już pracuje swoim zestawem, a ja? Nagle eureka!!! Przecież jest jeszcze manual!!! Przyzwyczajony do dobrodziejstw automatyki w sprzęcie fotograficznym zupełnie zapomniałem o tej możliwości.

Szybciutko przełączam wszelkie przyciski i zaczynam próbować coś pstrykać. Wiem, że to nauka na szybko, ale przynajmniej daję sobie szansę. Wyostrzanie pierścieniem w miarę nieruchomych obiektów jest jeszcze do przełknięcia, ale wiejący silny wiatr targa mi statywem dość mocno. Przy tak długiej ogniskowej obiektywu, dostrzegam wyraźnie przewagę, jaką dawała mi działająca stabilizacja obrazu, zamrażając co i raz obraz w wizjerze choćby na ułamek sekundy. Ta chwila na wciśnięcie migawki teraz jest mało osiągalna. Staram się jeszcze szukać kolejnego punktu oparcia w postaci pnia brzozy, przy której stoję, jednak ona także przechyla się intensywnie na boki. Cóż. „Szyję” z tego co mam, łapiąc w kadr kilka scen.





Zwierzęta stoją długą chwilę zanim decydują się na odejście w wikliny. W końcówce odkładam aparat i podziwiam chmarę przez lornetkę.



Piękny, jasny obraz z każdą minutą potęguje moje zdziwienie. Z brzeziny wychodzą kolejne osobniki. Powolnie ciągną jak po sznurku.



Pięć, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia, trzydzieści …powoli tracę rachubę! Naprawdę duże stado, prawdopodobnie to, które widzieliśmy tu już kilka razy. Robi wrażenie.



Łanie dają nam sporo czasu jednak w końcu nikną w gęstwinie. Spektakl na dziś się kończy. Jeszcze tylko obowiązkowy przegląd ubrania i strząśnięcie nieproszonych gości. U Mariusza pusto, a u mnie cztery. Kleszcze. Już zaczynają swoje polowanie.

Kierujemy się w stronę samochodu. Dyskutujemy. To był udany przyrodniczo dzień, który dorzucił nam kolejną dawkę pięknych wspomnień. Wspomnień przedwiośnia wśród łań. Teraz jedynie muszę szybko rozwiązać sprawę aparatu, żeby móc w spokoju planować i utrwalać w kadrach kolejne wyprawy…

Z przyrodniczym pozdrowieniem

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz