Do niedawna - bodaj jeszcze kilka lat wstecz - nie miałem na swoim koncie „ustrzelonego” łosia. Co więcej. Dopiero w sezonie 2010 spotkałem Go po raz pierwszy na wolności – ot tak zupełnie na „dziko”.
Później było już tylko lepiej, to jest „częściej”. Przypadek? Oczywiście nie. Zainteresowanie tym ssakiem, które pociągnęło za sobą przeczytanie paru książek i artykułów dało mi pewną wiedzę. Tę traktując jako początek mojej łosiowej przygody, zacząłem przekuwać w praktykę w terenie. Ot po prostu wiedziałem trochę więcej, gdzie i kiedy, czyli po prostu jak mogę mieć stosunkowo większą szansę na takie spotkanie.
A
potem były już tylko kilometry wędrówek, wędrówek i jeszcze raz wędrówek. No i
pewnie troszkę szczęścia jak to we wszystkim w życiu mieć trzeba, choć jak
mawiał Wielki Szu „szczęście trzeba sobie wypracować”.
I
tak jest chyba z moimi Łosiami. Chyba je sobie wypracowałem, bo obecnie moje
celowe wyjście na łosie z reguły kończy się sukcesem. W tym jednak sezonie z
naciskiem na słowo „z reguły” …..
Bardzo
lubię te moje łosiowe kadry. Płynie z nich swojego rodzaju „ciepło” tych
spotkań, bo właśnie tak bym te spotkania określił – przyjazne i ciepłe. Każde z
nich to dawka przyrodniczych wrażeń, sympatycznych chwil, a potem miłych wspomnień.
Dziś
wracając pamięcią do każdego z moich zdjęć, doskonale wiem, gdzie i kiedy je
zrobiłem. Uśmiecham się na wspomnienie tych paru cennych dla mnie minut, kiedy
to byłem sam na sam z kwintesencją dzikiej natury.
Ot
weźmy chociażby mijającą zimę. Już w grudniu zacząłem bywać w łosiowym
„bankowym” miejscu. Od dwóch sezonów, obszar ugorów porośnięty tysiącami
niedużych sosenek jest ich miejscem przebywania. Mają tu zapewniony pokarm i
ochoczo z tego stanu rzeczy korzystają. Wiem o tym doskonale, tak więc nie było
dla mnie to zaskoczeniem, że od razu od pierwszej wyprawy zacząłem je
regularnie widywać. Co więcej. Nie musiałem się do nich spieszyć, wstawać o
świcie, bo łosie ochoczo pozują tu przez cały dzień. No może tylko w weekendy,
kiedy przez obszar ten przetaczają się hordy turystów, zwierzęta skrywają się w
gęstwinie zakrzaczeń i nawłoci, ale wówczas wystarczy odsunąć się nieco od głównej
drogi prowadzącej skrajem tego obszaru, by móc cieszyć się tymi spotkaniami.
I w
końcu nadszedł ten czas, tylko….. Łosie się na mnie wypięły. Kilka wypraw i
tylko tropy, tropy i jeszcze raz tropy. Do tego świeże zgryzienia sosnowych
drzewek, pełno odchodów i miejsc wylegiwania. Czasem resztki wygryzionej
sierści. To jednoznacznie wskazywało, że zwierzęta tu są i mają się dobrze,
tylko jakimś trafem nie jest nam sobie po drodze. W raz z topniejącym śniegiem
stopniała moja nadzieja. Miałem wrażenie, że jestem jedynym tegorocznym
pechowcem, który nie zrobił zdjęcia łosiowi w zimowej scenerii.
Pozostały
mi tylko ujęcia w późno-jesiennej scenerii , a na te zimowe będę musiał
zaczekać do następnego roku. Oby tylko do następnego …..
Z
przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz