24 września 2020

Koncert nad koncerty .....


Do tej soboty żyłem w przeświadczeniu, że już wszystko o rykowisku słyszałem i wiele już widziałem. Bardzo się myliłem, bo właśnie tego poranka moje postrzeganie tego mistycznego aktu przyrody legło w gruzach…

Jeszcze tydzień wcześniej byłem pod wrażeniem poprzedniego weekendu, no bo przecież byki pięknie ryczały wokoło mnie. Tu jeden, tam drugi, z lewej kolejne dwa, z lasu znów potężny basowy odgłos - no istny przyrodniczy „kosmos”!

Właśnie z nadzieją na powtórkę sprzed tygodnia, parkowaliśmy auto w środku ciemnej, sobotniej nocy. Zimno, prawie mroźno. Tylko 1st. Uśmiech sam pojawił się na twarzy, gdy usłyszeliśmy pierwsze odgłosy. Blisko. Bardzo blisko, ot gdzieś z łąki tuż za nami. Kusiło, jednak cel na ten poranek mieliśmy już dawno określony. Półgodzinny marsz, by jeszcze przed świtem znaleźć się w pewnym obiecującym miejscu. Tydzień temu przynajmniej „łysy” oświetlał leśny dukt, którym dziarsko poruszaliśmy się przed siebie. Dziś niestety nie. Czarna noc powodowała, że nie widziałem zupełnie nic, a każdy krok był wyzwaniem. Nieopacznie zderzałem się z kompanem, gdyż nawet głowa nie była w stanie wysyłać właściwego sygnału do stóp, gdzie owe powinny stąpać. Oczy nie mogły dostrzec konturów piaszczystej drogi czy zarysu drzew, gdyż najzwyczajniej w świecie tych także nie było widać.

Zostawiliśmy za sobą odgłosy jeleni, by po jakimś czasie usłyszeć takie same, lecz dochodzące już z naszej łąki. Ostrożnie weszliśmy na nią od południa. Skryta w oparach mgły wyglądała bajecznie. Delikatny szron przyozdabiał ją jeszcze piękniej. Gdzieś od wschodu pojawiła się delikatna poświata. Nie był to ani wschód, ani nawet świt jeszcze. Po prostu brzask, jak zwykłem nazywać ten moment złamania kończącej się nocy.

I właśnie wtedy zdałem sobie sprawę z tego, że przecież nie jest wcale cicho. Całe łąki od zachodu, przez północną, aż po ich wschodnią stronę rozbrzmiewały buczeniem. Był to jeden przeciągły i wciąż zmieniający się w sile głosu ryk. Melodia na wiele, wiele tonacji, bo i dyrygentów było co nie miara. Bodaj kilkadziesiąt samców ustawionych było niczym w trójwymiarze – jedni bliżej, drudzy dalej, niektórzy tuż obok w chaszczach, a inni znów daleko przed nami, gdzieś na horyzoncie za kanałkiem. Do tego ci w gęstwinie po prawej, ci po lewej w zaroślach, czyli stereo jak się patrzy. Różnorodność dźwięków i ich przestrzenny wymiar dawały efekt niczym w dobrym studio nagraniowym. Do tego wszystkiego dochodził pogłos niesiony przez wilgoć zgromadzoną w trawach, trzcinowiskach i wiklinowych krzewach. W basową nutę uderzali co bardziej znamienici dyrygenci, a ich niskie tony odbijały się szerokim echem od ścian otaczających nas olsów. Czasem udało się wychwycić stukot poroży, będący swoistym urozmaiceniem tych wszystkich brzmień. Najbardziej niewiarygodnym jednak był fakt, iż dźwięki niemal wcale nie ustawały. To nie było coś, do czego przywykłem przez te kilka lat obserwacji, że najpierw ryknie tu, potem tam, a za chwil kilka odpowie znów ktoś trzeci. Tym razem byki zdawały się koncertować same przed sobą, nie zważając na dochodzące zewsząd odgłosy. Te po prostu nakładały się na siebie tworząc nieprzerwaną muzykę, rozbrzmiewającą na wiele kilometrów i przez długie dwie godziny.

Staliśmy tak przez dłuższy czas nie mogąc wyjść z zachwytu. Z czymś takim nie spotkałem się nigdy. Wiedziałem, że jest to jedno z najpiękniejszych moich przyrodniczych doznań, jeśli po prostu nie …. najwspanialsze!!!

Jak na prawdziwy koncert przystało, nie wypadało wprost ruszać się, by nie zakłócać wirtuozom występu. Zniknęła gdzieś chęć pogoni za zdjęciem, a w jej miejsce wszedł podziw i szacunek dla tych pięknych zwierząt. Po jakimś czasie, podjęliśmy próbę przemieszczenia się nieco po łąkach, by dopełnić fotograficznego obowiązku. Tego dnia jednak przyroda postanowiła obdarzyć nas bardziej fonią niż wizją. Co prawda, gdzieś przemknął dziesiątak, pod olsem we mgle swojej wybranki pilnował dwunastak, jednak by spotkać prawdziwego mistrza batuty, musieliśmy przebrnąć trawiaste wzniesienie, przyodziane jesienną mimozą. Tam po trudnej przeprawie przez bobrową tamę udało się w końcu uchwycić w kadr dostojnego Króla tej polanki i zapewne jednego z „mistrzów” dzisiejszej ceremonii.





Wracałem zadowolony i w pełni świadomy, że po dzisiejszym poranku już nic nie będzie takie jak dawniej. Nie wiem czy jeszcze kiedykolwiek dane mi będzie zasiąść w tak wyjątkowej scenerii ciemnej, koncertowej sali i uczestniczyć w tak cudownym wydarzeniu, z orkiestrą na wiele instrumentów, których brzmienie potrafi moją przyrodniczą duszę przeniknąć do szpiku kości. Po tym poranku misterium rykowiska nabrało dla mnie jeszcze piękniejszego wymiaru i w tym pełniejszym duchu jego przeżywania ruszam na kolejny leśny szlak…

Z przyrodniczym pozdrowieniem

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz