Jeszcze 2 miesiące temu nie podejrzewałem, jak bardzo zmieni się
rzeczywistość wokół nas. Ba. Nawet w połowie marca, kiedy to wizytowałem
marcową Biebrzę rozbrzmiewającą żurawim klangorem i gęganiem tysięcy gęsi na
myśl mi nie przyszło, że pewne obrazy zostaną zarejestrowane przez mój aparat
po raz ostatni...
...i stało się najgorsze....
W przed dzień przygotowań do wiosennego wyjazdu - ze względu na epidemię
CoronaVirusa i tak już wyglądającego zupełnie inaczej niż co roku – przyszła ta
druzgocąca wiadomość. Biebrza płonie !!!!!
Jakoś tak smutno…
Przez chwilę łudziłem się, że może chodzi o jakiś lokalny, punktowy pożar,
jednakże świadomość tego jak zbudowane są torfowiska, jak wygląda tamtejszy
teren i jak sucho poprzez brak zimy czy wiosennych wylewów jest obecnie nad
Biebrzą, przeszyła mnie poważna obawa. Kolejne wieści co do lokalizacji ognia
już tylko utwierdzały mnie w tym, jak poważnie zaczyna wyglądać ta sprawa.
Płonął środkowy basen Biebrzy, w tym obszary Czerwonego Bagna - bodajże
najcenniejsze biebrzańskie tereny. To nie byle lasek czy nadrzeczna łąka.
Płonęła biebrzańska przyrodnicza kolebka. Płonęło Przyrodnicze Sacrum.
Telewizyjne relacje z dnia na dzień nie pozostawiały wątpliwości. Sytuacja
stawała się coraz gorsza, czemu bez zwątpienia sprzyjała aura – susza, spory
wiatr i brak widoków na deszcz. Z każdym dniem było gorzej. Pożar opnanowywany
wieczorem i nocą, z rana przybierał ponownie na sile. Zastępy strażaków
Państwowej Straży Pożarnej wspomagane jednostkami OSP dzielnie walczyły z
żywiołem. Z biegiem czasu jasnym stało się, że sami sobie nie poradzą.
Nieprzyjazny dla ciężkiego sprzętu teren, zrobił swoje. Strażacy
niejednokrotnie musieli kilometrami przedzierać się przez turzycowiska, aby
dotrzeć do płomieni. A tam, bez ciężkiego sprzętu i porządnego strumienia wody
pozostawała im nierówna walka „wręcz”, toczona za pomocą pożarowych tłumic.
W końcu do walki włączono samoloty. W pierwszej fazie 2 następnie po
apelach biebrzańskiego środowiska przyrodniczego kilka kolejnych. To duże
lotnicze wsparcie z powietrza dawało nadzieję. W połowie tygodnia bowiem .....
w pogorzelisko zamieniała się już większość środkowego basenu Biebrzy.
Działania strażaków w pierwszej kolejności skupione były na ochronie ludzkich
osad, do których niebezpiecznie zbliżał się ogień. Strach w oczy zawitał
mieszkańcom Kopytkowa, Jasionowa, Kapic i kilku innych biebrzańskich osad. W
miejscowości Wroceń pracował sztab, który koordynował wszystkie działania. Nie
bez znaczenia był też fakt pomocy zwykłych ludzi i ofiarność wszystkich „biebrzniętych”.
Ci od razu włączyli się w pomoc, organizując zarówno zbiórkę funduszy na potrzebny
sprzet gaśniczy jak również szereg innego typu działań. Prywatne terenówki
rozwoziły strażaków po okolicy, zbierano żywność i napoje, potrzebne dla tak
ogromnej ilości ludzi zaangażowanych w walkę z pożarem.
Z końcem tego nieszczęsnego kwietniowego tygodnia, sytuacja zdawała się być
opanowana. Znakiem zapytania był oczywiście fakt, czy nie tlą się pokłady
torfu. Jeśli doszłoby do tego, wówczas pożar mógłby przenieść się pod ziemię i
mógłby trwać kolejne tygodnie tudzież długie miesiące.
Od początku w centrum żywiołu były Biebrzańskie zwierzęta. Kwiecień to
okres lęgowy wielu gatunków ptaków. Pozakładane gniazda nie miały najmniejszych
szans. Relacje strażaków nie pozostawiały wątpliwosci, jak choćby opowieść o
„wroceńskim bieliku”, który spłonął broniąc swojego gniazda. Zginęło wiele
innych gatunków jak młode sarny, łosie, jelenie. Ta część Biebrzańskiej
Przyrody zgasła na długi czas...
Jakoś tak smutno mijała nam podróż na wschód. Ruszyliśmy o 2.30 by o świcie
być na Barwiku. Udało się i przed 5.00 maszerowaliśmy już w kierunku widokowej wieży.
Od początku wtórowały nam bekasy, które dość aktywnie tego dnia fruwały
nad naszymi głowami. Z każdą minutą było coraz cieplej, a po porannym
przymrozku nie było już śladu.
Po 3 godzinach wdychania porannej woni bagien, postanowiliśmy objechać wokoło
dolny basen Biebrzy i powrócić na Barwik mocnym popołudniem.
Ruszyliśmy.
Pierwszy przystanek grobla Grądy Woniecko i .......... susza. Masakryczna
susza. Po łanach kaczeńcy ani śladu, tak samo jak po ptakach, które jedynie
nieliczne można było zobaczyć gdzieś w przelocie. Na otarcie łez pokazało się
nam kilka kulików wielkich, co uznaliśmy za dobry znak na pozostałą częśc dnia.
Sambory. Tam w ujściu Biebrzy do Narwi liczyliśmy na coś więcej, jednakże
brak rozlewisk i tutaj zrobił swoje. Co prawda gdzieś w oddali do lotu
poderwało się kilka razy stado batalionów, jednak było to tak daleko, że nawet
obserwacja przez lornetkę była wyzwaniem.
Burzyn. Tu jak zwykle zachwycający krajobraz. Tym razem z przewagą zieleni
nad błękitem, ale zawsze to jednak ogromna perspektywa otwartych łąk. Spałaszowaliśmy
porządne śniadanie i ruszyliśmy dalej.
Pluty, Brzostowo – już nawet nie liczyliśmy na nic. Wszędzie sucho,
wszędzie pusto, ptaków prawie wogóle. A przecież to czas kiedy, winno być
gwarno i kolorowo od skrzydlatych istot tego świata.
Mścichy. Tuż na początku szlaku żuraw. Ptak nadziei jak mówią. Czy tym
razem przyniesie szcęście?
Poruszamy się autem. Do samej wieży. Coś, co kiedyś i w połowie maja było
nie do pomyślenia, by bez woderów pokonać ten dystans. Dziś suchą stopą. O
suszy świadczy pogorzelisko po lewej. To pozostałość pierwszego pożaru sprzed
dwóch tygodni – tego mniejszego. Spalona ziemia dziś już ponownie budzi się do
życia. Spalone kępy turzyc na nowo zaczynają się zielenić. Nagle po lewej małe
poruszenie. Dwa rycyki dumnie stojąc na warcie, przypatrują się nam z uwagą.
Próbuję zbliżyć się autem jeszcze kilka metrów i ...przesadzam. Kwiląc
podrywają się do lotu. Zły na siebie, kątem oka dostrzegam jednak inną szansę –
znów bekas, tym razem w przydrożnym rowie. Strzelam raz, strzelam drugi. Piękny
„Pan na włościach”.
Goniądz. Szok. Złość. Smutek. Pogorzelisko po horyzont. Jakże inny od
normalnego pejzaż. Czerń spalonych traw, turzycowisk, łąk i trzcinowisk. Żal,
że to wszystko spłonęło, ogromny żal.
Jedziemy do Dolistowa. Tu pożar nie dotarł, ale dotarła susza. Tętniące zawsze
życiem nadrzeczne łąki, tym razem spękane od słońca. Ani jednego bataliona,
mewki, brodźca czy łęczaka. Nic. Pustka.
Przejeżdżamy przez Dawidowiznę. Ten sam dramat.
W milczeniu i zadumie wracamy na „carską”. Wyrywa nas z niej przebiegająca
słonka. Piękna.
Jakże inne okoliczności tej wyprawy. Nawet obiad na telefon z osobistym
odbiorem w Dobarzu.
Kartacze z dziczyzny pałaszujemy na leśnym parkingu, co ma może swoją dobrą
stronę. Tuż po obiedzie postanawiamy udać się na przedwieczorną zasiadkę na
widokowiej platformie. Jest 17.00. Nigdzie nam się nie spieszy – możemy wrócić
nocą. Postanawiamy więc posiedzieć do zmroku. Jest w miare ciepło, bezwietrznie.
Błogi spokój. Zamyślenie. Bekasy nad głową. Czasem żuraw czy kilka gęsi. Wysoko,
wysoko nad nami .... rarytas. Czarny bocian !!! Obserwujemy go długo. Piękny.
Gdzieś z traw wstają koziołki a na turzycowych kępkach, co jakiś czas przysiadają
bekasy. Chyba tylu w spoczynku co tego dnia nie widziałem przez całe życie, a
już szczytem wszystkiego jest, kiedy jeden z nich nadlatuje i siada 5 m od nas
na barierce. Kosmos.
Przed wieczorem kilka osób tak jak i my podziwia tutejszy przyrodniczy
świat. Jak na zawołanie wychodzi łoś, potem drugi i gromadka kilku
rozochoconych odyńców. Czekamy jeszcze na toki dubeltów i sowę błotną, która
podobno dzień wcześniej tak intensywnie tu zalatywała. W końcu wracamy do auta
i ruszamy w kierunku Warszawy. Jakoś tak smutno …..
Po Biebrzy nie byłem nasycony. Już kilka dni później wraz z bratem
wędrowaliśmy o świcie kampinoskim szlakiem. Na znajomych łąkach spotkaliśmy
.... znajomą postać. Kolegę Mariusza, który to zdążył przybyć przed nami i już
pieczołowicie lustrował lornetką horyzont. Jak nam zrelacjonował miał okazję
zobaczyć już ładnego odyńca i łosia, przemierzającego łąkę. Wspólnie gaworząc
minęły nam ze dwa kwadranse. W pewnej chwili spostrzegłem wybiegające z olszyny
dwa jelenie. Jeden w całkiem dostojnym już (choć omszałym) porożu, wyraźnie
przestraszony przebiegł przez łąkę. Wszyscy trzej przyłożyliśmy lornetki do
oczu. Kilka chwil później z tego samego kierunku wybiegł łoś, który tak samo
jak jelenie truchtem biegł na północ. Nie zdążyliśmy jeszcze dobrze skomentować
tego faktu, kiedy z olch dało się słyszeć spory tętent.
- Za drzewo – rzuciłem do chłopaków, lecz zanim zdążyliśmy się zamaskować
oczom naszym ukazała się spora chmara jeleni. Niektóre z nich były naprawdę
dorodne, o czym świadczyły wyraźne, spore w rozmiarze poroża. Oczywiście
zwierzęta zwęszyły nas odrazu i stanęły w łące. Przyglądały się nam dłuższą
chwilę, po czym niespiesznie powędrowały na północny zachód. Jeszcze dość długo
obserwowaliśmy je przez lornetki. Z radością oddawałem się temu zajęciu, tym razem nie decydując się na zdjęcia ze
względu na słabe światło i sporą odległość.
W końcu z bratem postanowiliśmy udać się w stronę kanałku i trzcinowisk,
gdzie spodziewałem się kolejnego owocnego dziś spotkania. Mariusz odbił w prawo
z zamiarem zajrzenia na znajomą łączkę.
Idąc skoszoną trawą rzuciłem do brata.
- Kręcą się tu te jelenie, a nie mógłby któryś coś dla nas w prezencie zostawić?
Łąka przeszła w nieco bardziej zaniedbaną, na której to powolutku zaczęły
formować się niewysokie kępki. Nagle po prawej zza jednej takich kęp zauważyłem
białawy wystający kształt.
- Stop – rzuciłem do brata – chyba jest poroże – dodałem, choć sam w to
jeszcze nie wierzyłem. Rok temu w nieco podobny sposób znalazłem swojego
pierwszego sezonowego zrzuta, dlatego też tak znajoma sytuacja przykuła moją
uwagę. Przypuszczenie potwierdziło się już chwilę później, kiedy zbliżyliśmy
się w to miejsce.
Tyka była w pięknym, ciemnym ubarwieniu, miała masywną podstawę i 5
wyraźnych odnóg. Była poprzerastana już źdźbłami traw, co ewidentnie świadczyło,
że już troszkę tu leżała. Wystawały tylko koncówki i te jedynie nabrały jaśniejszej
barwy. Całość cholernie cieszyła oko i wprawiła nas w wyśmienity nastrój.
Jakoś tak radośnie…
Ten dzień, szczególnie spłoszone jelenie i łoś nie dawały mi spokoju.
Dziwna siła ciągnęła mnie w knieję. Nie mogłem przejść obok tego uczucia obojętnie
i we czwartek po pracy postanowiłem udać się na przedwieczorną zasiadkę na
łące. W zamysł wciągnąłem brata, który chętnie na to przystał. Chwilę przed
17.00 wskoczyliśmy do auta by kilka minut później ........... utknąć w
wyjazdowym korku.
Nie wiem czy wylotówka z Warszawy o tej porze dnia wygląda tu tak
codziennie, ale tym razem ewidentnie nie było mi z tą sytuacją po drodze. Po
prawie półgodzinie bezczynnego przesuwania się na „jedynce” w końcu udało się
uciec w lewo. Bocznymi drogami jechało się wolniej, ale przynajmniej do przodu
w stronę upragnionego celu. Ten osiągnęliśmy po kolejnych 25 minutach parkując
auto tuż pod lasem. Czekała nas jeszcze piętnastominutowa wędrówka przez las i
w końcu równo o 18.00 weszliśmy na łąkę. Słońce – choć zza chmur to jednak
pięknie rozświetlało okolice. Wiatr, poczatkowo mocniejszy w końcu zaczął
ustawać. Słychać było bażanty i bekasy. Raz czy dwa odezwał się derkacz, gdzieś
z trzcinowiska wyszedł koziołek.
Tak pięknych okoliczności przyrody nie omieszkałem nie skomentować,
rzucając hasło, że w tej scenerii brakuje tylko wilka. To było oczywiście wielce
pobożne życzenie, ale zamiast niego brat nagle rzucił - łoś !!!
Faktycznie. Daleko z tyłu za nami, tuż pod ścianą olszyny na łąkę wbiegł
młody łoś. Przemierzał ją truchtając co zdziwiło mnie bardzo. Zwierze to –
szczególnie tak młode – to raczej taki „ciapciak”. Ten jednak był wyraźnie zaniepokojony.
Zgodnie stwierdziliśmy, że być może niedawno został pozostawiony przez klempę,
aby rozpoczął samotne, dorosłe życie.
Łoś przystanął na chwilę, po czym ponownie odbiegł w las.
Odwróciliśmy się dyskutując, jednak po chwili mój wzrok powrócił w tamto
miejsce.
Tuż obok kępy krzaków zauważyłem szaro-beżowy kształt. Myślałem w pierwszej
chwili o jakimś obeschłym konarze, ale przecież jeszcze chwilę wcześniej
obserwując łosia czegoś takiego tam nie było? Przyłożyłem do oczu lornetkę i
..... zamarłem.
- Wilk, jest wilk !!! – wykrztusiłem do brata.
Była 19.31. Wilk stał daleko. Jakieś 300m od nas. Zdawało się, że nas nie
widzi. Byliśmy nieco zamaskowani, stojąc na tle sporej kępy drzew. Chyba nas
czuł, bo niuchał nosem powietrze. Na dobre tudzież nawet przyzwoite zdjęcia nie
było szans, więc w bezruchu oddawaliśmy się kontemplowaniu tej chwili. W
zasadzie tych chwil, bowiem cała obserwacja podzielona na 2 części trwała okoł
5 minut. Wilk powoli szedł w stronę lasu, co i raz przystając i spoglądając w
kierunku łąki. W końcu zniknął między olachami, pozostawiając nas w ogromnej
radości.
Zaczęliśmy komentować już między sobą to zdarzenie, kiedy brak cicho
krzyknął - wychodzi znowu !!!
Tym razem nieco po prawej wilk przemieszczał się w stronę drogi. Śledziliśmy
go lornetkami. Na kilka chwil znów się zatrzymał, coś obwąchał po czym lekkim
skokiem wszedł na drogę. Zniknął za kepą krzewów. Była szansa, że ruszy w
stronę kanałku, gdyż nie raz na tej drodze spotykałem wilcze odchody. Widać
było, że jakiś osobnik penetruje ten rewir dość regularnie. Co więcej. W
okolicy tej wiedziałem już o wiarygodnie potwierdzonych kilku spotkaniach, sam
mając kiedyś kilkusekundową obserwację, którą określiłem jako „nie do końca
zaliczoną”. Wówczas zwierz przemknął mi tylko między drzewami i choć kształtem,
wielkością i umaszczeniem dość dobrze przypominał wilka, to jednak nie dał się
podejrzeć na tyle długo, żebym mógł to spotkanie sobie zaliczyć.
Tym razem nie było wątpliwości. Brat cyknął nawet kilka iście
dokumentacyjnych fotek, chyba tylko po to, żebyśmy sami mogli uwierzyć w
szczęście, jakie nas spotkało tego wieczoru.
Kilka minut oczekiwania, czy będzie szedł drogą i wyjdzie pod lufę aparatu
nie dało jednak efektu i ostatecznie spotkanie to zakończyło się szybkim biciem
serca.
Byliśmy jednak szczęśliwi tym bardziej, że wracając do samochodu
spotkaliśmy w gęstwinie krzewów 4 łanie. A więc jednak miałem rację, że coś
mnie ciągnęło w tę knieję tego dnia. Tym razem dane mi było przekonać się, co
to takiego było...
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz