20 marca 2020

u..CoronoVanie wyjazdu.....


Pusta zupełnie szosa na Białystok jednoznacznie potwierdzała zupełnie nową, inną rzeczywistość. Dość miałem już żółtych i czerwonych pasków w serwisach informacyjnych, które bezdusznie bombardowały moją świadomość newsami o tym, co się wokoło dzieje. W końcu pomyślałem stop !!!

Prognoza pogody wydawała się być obiecująca, więc po przeanalizowaniu ogólnych uwag co do zaistniałej sytuacji związanej z rozprzestrzenianiem się Corono-Wirusa stwierdziłem, że nie ma przeciwskazań, abyśmy mieli z tej aury nie skorzystać. Kilka przypadków jakie miały już miejsce w Polsce co prawda spowodowały, że wyjazd musiał zmienić swoją ustaloną od lat koncepcję. Nie było mowy o noclegu ze względu na pozamykane kompleksy Bartlowizna czy Dobarz. Także wszelkiego typu jadłodajnie, jak choćby flagowy postój na śniadanie w barze „u Dany” nie miały racji bytu, ale to w kontekście ograniczania kontaktów między ludzkich rozumiało się samo przez się. No bo jeśli podróż odbywała się w samochodzie w gronie rodzinnym, a cała pozostała część wycieczki miała miejsce na świeżym powietrzu bez bezpośredniego kontaktu z innymi ludźmi, to czy mogła być jakimkolwiek zagrożeniem dla kogoś z nas? Raczej nie. Ostatecznie w takim postrzeganiu sprawy utwierdził mnie jeszcze minister zdrowia, który w jednym z wywiadów wręcz jednoznacznie powiedział, że spacer na świeżym powietrzu z dala od innych nie jest przeciwskazaniem.

Ruszyliśmy o 7.00. Termometr wskazywał -2st, a słońce ostro świeciło w oczy. Zapowiadanego wiatru nie było ani krzty. Wstawał piękny dzień. Chyba najpiękniejszy od początku marca. Tylko ten spokój, choć pożądany zwiastował jednak inność tej podróży. Na przestrzeni 160km wyprzedziły nas jedynie dwa auta i bynajmniej nie za sprawą tego, że jechaliśmy zbyt szybko. Przeciwnie. Podróżowaliśmy komfortowo, rozglądając się dookoła. W końcu, troszkę po ponad godzinie, zjechaliśmy w kierunku na Grądy Woniecko. Nie wjeżdżając do samej miejscowości odbiliśmy w lewo, by po paru minutach dotrzeć w okolice mostu na Narwi. Nad głowami przemknęło nam stadko batalionów, co już było dla nas małym zdziwieniem. To spotęgowało się chwilę później, gdy w wizjerze lornetki dostrzegłem dwa kuliki wielkie. 300 metrów dalej kolejne trzy paradowały po łące, dając się troszkę popodglądać.
Ruszyliśmy dalej. W Wiźnie zerknęliśmy na Narew. Już tu wyraźnie widać było, jak niski jest stan wody. O rozlewiskach można jedynie pomarzyć, co słabo rokuje tej wiosny dla przedstawicieli ptactwa wodno-błotnego.

Przeskoczyliśmy szosę na Łomżę. Po lewej nowość. Duża farma paneli słonecznych. Poblask, jaki dawały z pewnością nie zachęcał, aby jakiekolwiek gęsie stada przysiadły na corocznych bankowych miejscach tuż obok. Z reguły okoliczne pola z oziminą i łąki z trawą były bazą żerową. Tym razem pusto. Dopiero jakiś kilometr dalej dwa auta stojące na poboczu dały nadzieję na pierwsze obserwacje. Rejestracje warszawskie, więc jednak nie jesteśmy jedynymi wariatami, którzy w podobny jak my sposób postanowili spędzić ten dzień.




Nie myliłem się. Niewielkie stado gęsi przechadzało się w oddali. Nie wysiadając z auta, popatrzyliśmy chwilę, po czym skierowaliśmy się na Ruś. Piękny widok, jaki rozpościerał się ze wzgórza - starego grodziska – od razu spowodował we mnie uczucie radości.



Tutaj udało się dojrzeć nawet małe kałuże, które jednak były niczym w stosunku do lat poprzednich. Gdzieś z boku poderwały się czaple. Następnie przeleciało kilka stad kaczek i gęsi białoczelnych. Te ostatnie w większym skupisku siedziały także na łąkach.



W końcu usłyszeliśmy pierwsze wyraźne gęganie. Miód dla uszu. Błogi spokój i w końcu spokojniejsze myśli w przeciwieństwie do tych z ostatnich kilku dni.





Po około pół godzinie, ruszyliśmy w stronę Burzyna. Dwa zaparkowane auta i kilka osób rozproszonych po wzgórzu obserwowało teren. Znów piękny krajobraz, któremu jednak brakowało błękitu rozlewisk.



Zeszliśmy niżej. Gdzieś na wprost nas spore stado ptaków. Odległość na zdjęcia nie był zbyt dobra, tak więc skoncentrowaliśmy się głównie na obserwacji.



W końcu i nasze żołądki upomniały się o swoje. Przygotowane w domku kanapki, w asyście gorącego czerwonego barszczu z termosu, to wszystko na świeżym powietrzu rzekłbym ... smakowało wręcz wykwintnie !!!

Nagle, od strony Strękowej Góry wysoko na niebie dostrzegłem ciemny, deskowaty kształt. Zataczając koła, niesiony wietrznymi prądami, dostojnie szybując zbliżał się jednocześnie obniżając lot. W końcu dotarł w okolice gęsi. Te już kilka sekund wcześniej zaczęły podnosić raban. W pewnej chwili pierwsze z nich zaczęły podrywać się do lotu dając jednocześnie impuls innym osobnikom.



W końcu całe stado z ogromnym wrzaskiem wzbiło się w górę. Momentami horyzont robił się raz ciemny raz jasny, kiedy to gęsi składały się do skrętu nachodząc przy tym jedne na drugie. Oniemieliśmy z zachwytu.






Poprzedni marcowy pobyt nie był zbytnio spektakularny, jeśli chodzi o ten gatunek, dlatego osobiście niemal zapomniałem już, jak wielki zachwyt wywołuje taki widok. Tym razem był on jeszcze piękniejszy, bo ogrom stada naprawdę robił wrażenie.






Bielik oddalił się na północ w stronę Brzostowa, a gęsi po paru minutach znów zaczęły zasiadać na okolicznych łąkach.




Postanowiliśmy ruszyć dalej. Zerkając jeszcze raz na ogromną perspektywę łąk, z odwiecznym sentymentem żegnaliśmy Burzyn.




Gdzieś po drodze, na polu spostrzegliśmy kolejne stadko. Znów kilkuminutowa obserwacja i dalej przed siebie. Aura wciąż dopisywała. Niebo w pełni bezchmurne, choć wzmógł się niewielki wiaterek. Ten jednak nie dawał rady promieniom słońca, to też z każdą chwilą temperatura rosła i robiło się naprawdę całkiem przyjemnie. W pewnym momencie na horyzoncie po prawej, gdzieś daleko nad drzewami spostrzegłem ciemne punkty. Z daleka wyglądało to niczym szarańcza, która co i raz zmieniała położenie. Dotarło do mnie, że to stada gęsi gdzieś w okolicach Białego Grądu, do którego właśnie zmierzaliśmy.

- No tam to się dzieje – rzekłem do rodzinki, która to już ostrzyła sobie apetyty na zbliżający się spacer tamtejszą groblą.

Po 10 minutach skręcaliśmy w Mścichach tuż przed kapliczką. Wtoczyliśmy się niespiesznie na gruntową drogę i powolutku jechaliśmy przed siebie. Na poboczu było kilka zaparkowanych aut, a ludzie z lornetkami w rękach, małymi grupkami przemieszczali się w stronę wieży widokowej. Dojechaliśmy do dużej kałuży, która zwykle o tej porze roku była pierwszą nieprzejezdną przeszkodą. Tym razem po wodzie ani śladu, a przez lornetkę dało się dojrzeć, że auta były zaparkowane na końcu szlaku pod wieżą. A więc susza. Ogromna susza. Rok temu jeszcze musieliśmy ściągać spodnie, żeby dobrnąć do wieży, a dziś wyglądało że dotrzemy tam w zwykłym obuwiu.

Tak też się stało. W lekkim zamyśleniu szliśmy szutrówką. Czyżby marcowe wodne przeprawy na tym szlaku miały pozostać już jedynie wspomnieniem?




Z tego rozmyślania wyrwało mnie gęganie. Gdzieś w oddali, za resztkami rozlewisk spostrzegliśmy przesiadujące gęsi. Było ich bardzo, bardzo dużo. Wdrapaliśmy się na wieżę widokową i w dużym skupieniu czekaliśmy na moment , kiedy być może się poderwą.




Niestety nie miały widać na to ochoty, więc po ok 45minutach postanowiliśmy wracać. Kiedy tylko oddaliliśmy się 200 m, nagle ptaki zaczęły się podrywać do lotu.





Po porannych doświadczeniach z Burzyna wiedziałem już co się święci. Wycelowałem aparat i zacząłem „cykać”. Ptaków była cała masa. Ich liczebność oceniłem na około 10 tyś sztuk.






Tak dużego stada nie widziałem chyba nigdy, a teraz dane było mi podziwiać je kołujące na horyzoncie. Kilka przepięknych scen, choć ze znacznej odległości udało mi się uwiecznić. Było to bez wątpienia „ U...CoronoVanie „ tego wyjazdu.






Byliśmy zadowoleni.

Udaliśmy się na kolejny szlak – Sośnia – jednak tu nie spotkaliśmy już ptaków. Tu niestety też było bardzo sucho, więc w poszukiwaniu rozlewisk udaliśmy się do Goniądza. Z tamtejszego punktu widokowego liczyliśmy, że ujrzymy troszkę błękitu, jednakże i tu....Biebrza była w korycie.

Było już k 15.00 kiedy wjechaliśmy na Carską. Był to kolejny obowiązkowy punkt programu tej wycieczki. Jadąc przepisową prędkością, z czujnością wypatrywaliśmy łosi. Niestety. Pustka. W końcu skręciliśmy na Barwik. Jako że troszkę wiało postanowiliśmy nie iść na wieżę (zresztą było już późno, a ta wycieczka wymagałaby przynajmniej 2g czasu) a skierować się w prawo, w las. Powęszyliśmy troszkę po sosnowym lesie, ale i tu łosie gdzieś się pochowały.

Około 17.00 dotarliśmy na Długą Lukę. Przy wieży spałaszowaliśmy resztę kanapek. Słońce pomału zniżało się nad horyzont, co nie omieszkałem uwiecznić na kilku zdjęciach.




Bagno wyglądało jakby płonęło swym pięknem.



Gdy zbieraliśmy się już w drogę powrotną, na bagienną kładkę zaczęły zjeżdżać się samochody. Ludzie szli na platformę wysuniętą w torfowisko w jakimś tajemniczym, wyraźnym celu. Nawet sam Tomasz Kłosowski spieszył w tamtym kierunku z ogromnym teleobiektywem. Zastanowiło nas to poruszenie. Przez moment przeszło nam przez myśl, aby iść zobaczyć o co chodzi, ale świadomość innej niż normalna rzeczywistości, słusznie wzięła górę. Jak się okazało, chodziło o obserwację sów, które w tym właśnie czasie wykazują się sporą aktywnością. No cóż. Tę atrakcję musimy odłożyć sobie na inny, bardziej sprzyjający czas, natomiast z tego wyjazdu z pewnością pozostaną nam wspomnienia wspaniałego gęsiego stada, największego jakie miałem okazję do tej pory widzieć !!!

Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz