Pusta zupełnie szosa na Białystok jednoznacznie potwierdzała zupełnie nową,
inną rzeczywistość. Dość miałem już żółtych i czerwonych pasków w serwisach
informacyjnych, które bezdusznie bombardowały moją świadomość newsami o tym, co
się wokoło dzieje. W końcu pomyślałem stop !!!
Prognoza pogody wydawała się być obiecująca, więc po przeanalizowaniu
ogólnych uwag co do zaistniałej sytuacji związanej z rozprzestrzenianiem się
Corono-Wirusa stwierdziłem, że nie ma przeciwskazań, abyśmy mieli z tej aury
nie skorzystać. Kilka przypadków jakie miały już miejsce w Polsce co prawda spowodowały, że wyjazd musiał zmienić swoją ustaloną od lat
koncepcję. Nie było mowy o noclegu ze względu na pozamykane kompleksy
Bartlowizna czy Dobarz. Także wszelkiego typu jadłodajnie, jak choćby flagowy
postój na śniadanie w barze „u Dany” nie miały racji bytu, ale to w kontekście
ograniczania kontaktów między ludzkich rozumiało się samo przez się. No bo jeśli
podróż odbywała się w samochodzie w gronie rodzinnym, a cała pozostała część
wycieczki miała miejsce na świeżym powietrzu bez bezpośredniego kontaktu z
innymi ludźmi, to czy mogła być jakimkolwiek zagrożeniem dla kogoś z nas?
Raczej nie. Ostatecznie w takim postrzeganiu sprawy utwierdził mnie jeszcze
minister zdrowia, który w jednym z wywiadów wręcz jednoznacznie powiedział, że
spacer na świeżym powietrzu z dala od innych nie jest przeciwskazaniem.
Ruszyliśmy o 7.00. Termometr wskazywał -2st, a słońce ostro świeciło w
oczy. Zapowiadanego wiatru nie było ani krzty. Wstawał piękny dzień. Chyba
najpiękniejszy od początku marca. Tylko ten spokój, choć pożądany zwiastował
jednak inność tej podróży. Na przestrzeni 160km wyprzedziły nas jedynie dwa
auta i bynajmniej nie za sprawą tego, że jechaliśmy zbyt szybko. Przeciwnie.
Podróżowaliśmy komfortowo, rozglądając się dookoła. W końcu, troszkę po ponad
godzinie, zjechaliśmy w kierunku na Grądy Woniecko. Nie wjeżdżając do samej
miejscowości odbiliśmy w lewo, by po paru minutach dotrzeć w okolice mostu na
Narwi. Nad głowami przemknęło nam stadko batalionów, co już było dla nas małym
zdziwieniem. To spotęgowało się chwilę później, gdy w wizjerze lornetki
dostrzegłem dwa kuliki wielkie. 300 metrów dalej kolejne trzy paradowały po
łące, dając się troszkę popodglądać.
Ruszyliśmy dalej. W Wiźnie zerknęliśmy na Narew. Już tu wyraźnie widać
było, jak niski jest stan wody. O rozlewiskach można jedynie pomarzyć, co słabo
rokuje tej wiosny dla przedstawicieli ptactwa wodno-błotnego.
Przeskoczyliśmy szosę na Łomżę. Po lewej nowość. Duża farma paneli
słonecznych. Poblask, jaki dawały z pewnością nie zachęcał, aby jakiekolwiek
gęsie stada przysiadły na corocznych bankowych miejscach tuż obok. Z reguły
okoliczne pola z oziminą i łąki z trawą były bazą żerową. Tym razem pusto.
Dopiero jakiś kilometr dalej dwa auta stojące na poboczu dały nadzieję na
pierwsze obserwacje. Rejestracje warszawskie, więc jednak nie jesteśmy jedynymi
wariatami, którzy w podobny jak my sposób postanowili spędzić ten dzień.
Nie myliłem się. Niewielkie stado gęsi przechadzało się w oddali. Nie
wysiadając z auta, popatrzyliśmy chwilę, po czym skierowaliśmy się na Ruś. Piękny
widok, jaki rozpościerał się ze wzgórza - starego grodziska – od razu
spowodował we mnie uczucie radości.
Tutaj udało się dojrzeć nawet małe kałuże, które jednak były niczym w stosunku
do lat poprzednich. Gdzieś z boku poderwały się czaple. Następnie przeleciało
kilka stad kaczek i gęsi białoczelnych. Te ostatnie w większym skupisku
siedziały także na łąkach.
W końcu usłyszeliśmy pierwsze wyraźne gęganie. Miód dla uszu. Błogi spokój
i w końcu spokojniejsze myśli w przeciwieństwie do tych z ostatnich kilku dni.
Po około pół godzinie, ruszyliśmy w stronę Burzyna. Dwa zaparkowane auta i
kilka osób rozproszonych po wzgórzu obserwowało teren. Znów piękny krajobraz,
któremu jednak brakowało błękitu rozlewisk.
Zeszliśmy niżej. Gdzieś na wprost nas spore stado ptaków. Odległość na
zdjęcia nie był zbyt dobra, tak więc skoncentrowaliśmy się głównie na
obserwacji.
W końcu i nasze żołądki upomniały się o swoje. Przygotowane w domku
kanapki, w asyście gorącego czerwonego barszczu z termosu, to wszystko na
świeżym powietrzu rzekłbym ... smakowało wręcz wykwintnie !!!
Nagle, od strony Strękowej Góry wysoko na niebie dostrzegłem ciemny,
deskowaty kształt. Zataczając koła, niesiony wietrznymi prądami, dostojnie
szybując zbliżał się jednocześnie obniżając lot. W końcu dotarł w okolice gęsi.
Te już kilka sekund wcześniej zaczęły podnosić raban. W pewnej chwili pierwsze
z nich zaczęły podrywać się do lotu dając jednocześnie impuls innym osobnikom.
W końcu całe stado z ogromnym wrzaskiem wzbiło się w górę. Momentami
horyzont robił się raz ciemny raz jasny, kiedy to gęsi składały się do skrętu
nachodząc przy tym jedne na drugie. Oniemieliśmy z zachwytu.
Poprzedni marcowy pobyt nie był zbytnio spektakularny, jeśli chodzi o ten
gatunek, dlatego osobiście niemal zapomniałem już, jak wielki zachwyt wywołuje
taki widok. Tym razem był on jeszcze piękniejszy, bo ogrom stada naprawdę robił
wrażenie.
Bielik oddalił się na północ w stronę Brzostowa, a gęsi po paru minutach
znów zaczęły zasiadać na okolicznych łąkach.
Postanowiliśmy ruszyć dalej. Zerkając jeszcze raz na ogromną perspektywę
łąk, z odwiecznym sentymentem żegnaliśmy Burzyn.
Gdzieś po drodze, na polu spostrzegliśmy kolejne stadko. Znów kilkuminutowa
obserwacja i dalej przed siebie. Aura wciąż dopisywała. Niebo w pełni
bezchmurne, choć wzmógł się niewielki wiaterek. Ten jednak nie dawał rady
promieniom słońca, to też z każdą chwilą temperatura rosła i robiło się
naprawdę całkiem przyjemnie. W pewnym momencie na horyzoncie po prawej, gdzieś
daleko nad drzewami spostrzegłem ciemne punkty. Z daleka wyglądało to niczym
szarańcza, która co i raz zmieniała położenie. Dotarło do mnie, że to stada
gęsi gdzieś w okolicach Białego Grądu, do którego właśnie zmierzaliśmy.
- No tam to się dzieje – rzekłem do rodzinki, która to już ostrzyła sobie
apetyty na zbliżający się spacer tamtejszą groblą.
Po 10 minutach skręcaliśmy w Mścichach tuż przed kapliczką. Wtoczyliśmy się
niespiesznie na gruntową drogę i powolutku jechaliśmy przed siebie. Na poboczu
było kilka zaparkowanych aut, a ludzie z lornetkami w rękach, małymi grupkami
przemieszczali się w stronę wieży widokowej. Dojechaliśmy do dużej kałuży,
która zwykle o tej porze roku była pierwszą nieprzejezdną przeszkodą. Tym razem
po wodzie ani śladu, a przez lornetkę dało się dojrzeć, że auta były zaparkowane
na końcu szlaku pod wieżą. A więc susza. Ogromna susza. Rok temu jeszcze musieliśmy
ściągać spodnie, żeby dobrnąć do wieży, a dziś wyglądało że dotrzemy tam w
zwykłym obuwiu.
Tak też się stało. W lekkim zamyśleniu szliśmy szutrówką. Czyżby marcowe
wodne przeprawy na tym szlaku miały pozostać już jedynie wspomnieniem?
Z tego rozmyślania wyrwało mnie gęganie. Gdzieś w oddali, za resztkami
rozlewisk spostrzegliśmy przesiadujące gęsi. Było ich bardzo, bardzo dużo.
Wdrapaliśmy się na wieżę widokową i w dużym skupieniu czekaliśmy na moment ,
kiedy być może się poderwą.
Niestety nie miały widać na to ochoty, więc po ok 45minutach postanowiliśmy
wracać. Kiedy tylko oddaliliśmy się 200 m, nagle ptaki zaczęły się podrywać do
lotu.
Po porannych doświadczeniach z Burzyna wiedziałem już co się święci.
Wycelowałem aparat i zacząłem „cykać”. Ptaków była cała masa. Ich liczebność
oceniłem na około 10 tyś sztuk.
Tak dużego stada nie widziałem chyba nigdy, a teraz dane było mi podziwiać
je kołujące na horyzoncie. Kilka przepięknych scen, choć ze znacznej odległości
udało mi się uwiecznić. Było to bez wątpienia „ U...CoronoVanie „ tego wyjazdu.
Byliśmy zadowoleni.
Udaliśmy się na kolejny szlak – Sośnia – jednak tu nie spotkaliśmy już
ptaków. Tu niestety też było bardzo sucho, więc w poszukiwaniu rozlewisk
udaliśmy się do Goniądza. Z tamtejszego punktu widokowego liczyliśmy, że
ujrzymy troszkę błękitu, jednakże i tu....Biebrza była w korycie.
Było już k 15.00 kiedy wjechaliśmy na Carską. Był to kolejny obowiązkowy
punkt programu tej wycieczki. Jadąc przepisową prędkością, z czujnością
wypatrywaliśmy łosi. Niestety. Pustka. W końcu skręciliśmy na Barwik. Jako że
troszkę wiało postanowiliśmy nie iść na wieżę (zresztą było już późno, a ta
wycieczka wymagałaby przynajmniej 2g czasu) a skierować się w prawo, w las.
Powęszyliśmy troszkę po sosnowym lesie, ale i tu łosie gdzieś się pochowały.
Około 17.00 dotarliśmy na Długą Lukę. Przy wieży spałaszowaliśmy resztę
kanapek. Słońce pomału zniżało się nad horyzont, co nie omieszkałem uwiecznić
na kilku zdjęciach.
Bagno wyglądało jakby płonęło swym pięknem.
Gdy zbieraliśmy się już w drogę powrotną, na bagienną kładkę zaczęły
zjeżdżać się samochody. Ludzie szli na platformę wysuniętą w torfowisko w jakimś
tajemniczym, wyraźnym celu. Nawet sam Tomasz Kłosowski spieszył w tamtym
kierunku z ogromnym teleobiektywem. Zastanowiło nas to poruszenie. Przez moment
przeszło nam przez myśl, aby iść zobaczyć o co chodzi, ale świadomość innej niż
normalna rzeczywistości, słusznie wzięła górę. Jak się okazało, chodziło o obserwację
sów, które w tym właśnie czasie wykazują się sporą aktywnością. No cóż. Tę
atrakcję musimy odłożyć sobie na inny, bardziej sprzyjający czas, natomiast z
tego wyjazdu z pewnością pozostaną nam wspomnienia wspaniałego gęsiego stada,
największego jakie miałem okazję do tej pory widzieć !!!
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz