22 listopada 2019

Szansa na jedno ujęcie ......


Była już druga połowa października. Wciąż piękna, jesienna aura zachęcała do polowań z obiektywem. Jeszcze dwa tygodnie wcześniej knieja rozbrzmiewała odgłosami rykowiska, a teraz wszystko już ucichło.

Wieczorna kontrola pogodynki wypadła pomyślnie, w związku z tym ochoczo szykowałem plecak. Głowa do poduszki i zanim dobiegł koniec rozmyślań o odwiecznych marzeniach, spałem jak suseł.

Poranne przygotowanie również przebiegło bez zakłuceń i jeszcze czernią nocy mknąłem w kierunku puszczy.  Gdy opuściłem granice miasta, pierwsze zaskoczenie. Piękna poświata nadchodzącego od wschodu brzasku, mieniącego się kolorami żółci, pomarańczy czy czerwieni, powoli niknęła. Drogę zasnuła gęsta mgła, a widoczność zmnieszyła się na tyle, że musiałem znacząco zwolnić.

Zanim jak zwykle dotarłem do granicznego punktu, przed którym musiałem podjąć dezycję gdzie jechać, w głowie odbywała się „przepychanka”. Może na otwarte torfowiska, może szlakiem przez sosnowy bór, może na nowo odkrytą obiecującą łąkę, a może..... ? Ech. Nie mogłem się zdecydować. Ostatecznie wybrałem Kampinoską-Carską, a decyzję co do pieszej wędrówki postanowiłem podjąć na miejscu.

Gdy skręcałem z asfaltu w lewo, powoli robiło się szaro. Mgła jednak nie pozwalała na żadne poboczne obserwacje, dlatego też toczyłem się powolutku przed siebie. Dotarłem w końcu do kawałka pobocza, na którym nie raz już zdarzało mi się zostawić auto. Zgasiłem silnik. Wnętrze samochodu wypełniło się kłującą w uszy ciszą. Spojrzałem na termometr i szok. 1 st !!!!. Opuszczając miasto było +12st jednak wilgoć okalających łąk najwyraźniej zrobiła swoje.

Wysiadłem. Wsłuchując się w ciszę zaciągnąłem na nogi kalosze. Lornetka na szyję, aparat w rękę. Już miałem ruszać przed siebie, kiedy z olszyny po lewej dobiegł mnie znajomy dźwięk. Niby ten sam, a jednak troszkę dziwny. Ryk, jeleni ryk. Troszkę różnił się od tego z pełni rykowiska, gdyż nie był tym głębokim, basowym, a raczej bardziej rwanym i podchrypniętym. Chwilę potem usłyszałem raz i drugi wyraźny chlupot.  Nie było wątpliwości. Albo przez kanał przechodziła cała chmara zwierząt, albo samiec oddawał się kąpieli. Stawiałem na to drugie.

Od tego momentu moja głowa zwariowała. Odrazu chciałem brnąć przez krzaczory, ale logika podpowiadała mi, aby obejść miejsce szerokim łukiem i z drugiej strony spróbować podchodu. Mgła była wciąż tak gęsta, że nie było mowy o zrobieniu choćby poglądowej fotografi. Brnąłem przez mokre trawy pokryte poranną rosą. Te, jak to mają w zwyczaju o tej porze roku, zdążyły już nieco położyć się , jednakże spodnie dość szybko stały się mokre. Nic to. Po kwadransie dotarłem do skraju młodnika i lornetką lustrowałem brzeg kanału. Wiedziałem, że jeleń gdzieś tu był. Sięgnąłem po aparat. Wcisnąłem przycisk „ON” i ................. Fuck!!! Na wyświetlaczu pojawił się symbol migającego akumulatorka!!! No tak. Wczoraj nie srawdziłem poziomu naładowania baterii i dziś przykra niespodzianka. Szybko dotarło do mnie, że zdjęć to sobie dziś nie porobię.

Zły na siebie, bezszelestnie przesuwałem się do przodu. Dotarłem do zwierzęcej „autostrady”, czyli do miejsca, gdzie zwierzęta przeprawiały się przez kanał. Oczywiście jelenia już nie było, a mi pozostało tylko westchnienie na myśl o tym, co mógłbym zobaczyć i ....czego mógłbym nie dać rady utrwalić na zdjęciu.




Mgła podnosiła się dość szybko i koło ósmej znów okolica zajaśniała porannym słonkiem. Nowo odkryta łąka po drugiej stronie lśniła blaskiem.

Postanowiłem zajrzeć jeszcze na łosiowy przesmyk. Przysiadłem na złamanej brzozie i ochoczo pałaszowałem kanapki. Gdzieś po lewej usłyszałem ludzkie głosy. Byli to grzybiarze, którzy w ostatnich dniach tłumnie nawiedzali okoliczne lasy. Wtem, 300m przed nimi, na łące wśród traw zobaczyłem klempę. Stała w zacienionym jeszcze miejscu i spoglądała w stronę ludzi. Odległość między nami była znaczna, jednakże wstałem z miejsca i stanąłem za sosną. Obserwowałem zwierzę przez lornetkę. Wydawało się być lekko zaniepokojone. Widać, że obierać będzie jedyny możliwy azymut, to jest kurs na śródpolny zagajnik. Przewidując to, co może się za chwilę zdarzyć postanowiłem przeciąć drogę jej ucieczki. Wycofałem się chyłkiem i półtruchtem, przez trawy i turzyce podążyłem w kierunku zagajnika. Miałem podbiec jeszcze z 50 metrów, ale ostatecznie postanowiłem zaczaić się właśnie tu. To był strzał w przysłowiową „10”. Kilka chwil póżniej klempa wybiegła z zarośli i stanęła naprzeciw mnie, w odległości ok 30 metrów. Była jednak zwrócona w kierunku wciąż słyszalnych rozmów. Wychyliłem się ze statywem i oczekiwałem już tylko na moment, kiedy spojrzy w moim kierunku.  Migający symbol akumulatorka dawał jasno do zrozumienia, że mam szansę na jedno, góra dwa ujęcia. W gotowości z wycelowanym obiektywem czekałem na upragniony moment. Słońce, które miałem idealnie za sobą pięknie oświetlało pożółkłą ścianę jesiennych drzew i krzaków. Opary mgły też zniknęły, więc nie było mowy o rozmydlonym kadrze. Nic tylko czekać. Pół minuty później klempa spojrzała w moją stronę. Spust migawki dopełnił dzieła. Dwa seryjne zdjęcia i .... cisza. Aparat przez brak prądu odmówił posłuszeństwa. Łoś po chwili ruszył truchtem w stronę kanału, pozostawiając mnie szcześliwego z tak bliskiego spotkania, jednocześnie w obawie czy utrwaliłem w kadrze wszystko tak, jakbym chciał.




W domu, tuż po powrocie podłączyłem kartę pod komputer. Oczom moim ukazały się dwa zdjęcia, na które do dziś patrzę wielce usatysfakcjonowany. Wiem, jak nie wiele brakowało, abym ich nie wykonał, dlatego nauczka sprawdzania sprzętu przed wyprawą na długo pozostanie mi w pamięci...

Z pozdrowieniem
Wozik77

1 komentarz:

  1. Wiedziałem że lubisz i dbasz o przyrodę, ale żeby nie ładować akumulatora by nie podnosić emisji co2 to już chyba lekka przesada.

    OdpowiedzUsuń