28 sierpnia 2019

W „Chopinowskiej” wierzbie ......


Spoglądając na zwisające zielone ramiona pochylonej wierzby, Fryderyk popadł w zadumę. Drzewo zdawało się kłaniać w pas, przepływającej tuż obok rzece. Nagle pod jego zacienioną koroną, zatrzepotał skrzydłami niewielki ptak, by chwilę później, niczym kolorowy motyl zatrzymać się w bezruchu. Ze starego, spękanego pnia wierzby wychyliły się dwa leciutko zagięte dzioby. Na twarzy Fryderyka pojawił się uśmiech. Widać było, jak bardzo przywiązany jest do tej Mazowieckiej krainy...
 
Na przełomie wiosny i lata, postanowiłem przyjrzeć się znajomej dziupli zlokalizowanej w głowiastej wierzbie. Była jedną z siedmiu, jakie od dzisięcioleci stały na skraju wsi. Wtapiała się w sielski krajobraz okolicy – pochylonych płotów, drewnianych chat, polnych dróg. Od czasu do czasu przycinana przez miejscowych gospodarzy, co roku dzielnie wzrastała całą mocą swoich intensywnie zielonych wici. Kojąco szumiała na letnim wietrze, a deszczową porą spływała łzami po podłużnych listkach. Ten nietuzinkowy widok zauroczył mnie swoim pięknem już dawno, więc z tym większą radością jechałem na kolejne z nią spotkanie.
Już w końcówce maja, dobiegały z niej znajome odgłosy. Wówczas, niezbyt sprzyjająca aura oraz zwyczajnie inne plany weekendowe nie pozwoliły mi zaczaić się na jej mieszkańców. Los tym razem był dla mnie łaskawszy i pod koniec miesiąca pojawiła się druga szansa na spotkanie z lokatorami starej spróchniałej dziupli.

Sennie płynące popołudnie zdawało się wpisywać w ogólną aurę i okoliczny klimat. Gdzieś w oddali pracował „Bizon”, a na rżysku obok, bele słomy wyrzucała wysłużona prasa. Czasem piaszczystą drogą przemknął traktor, wzniecając tumany lipcowego, wiejskiego kurzu. Gdzieś zaryczała krowa dopominając się o wieczorne dojenie, a burek leżący przy budzie od czasu do czasu łypał kontrolnie spod oka. Niczym dawniejsi gospodarze po przepracowanym dniu, siedziałem na drewnianej przydomowej ławeczce wsłuchując się w gwar, jaki dobiegał z okolic wierzby. Był niesamowicie intensywny. Piski, trzepot skrzydeł i te jedyne w swoim rodzaju odgłosy, na które liczyłem: „kwili, kwili, kwili.....”. Z „bananem” na twarzy zasypiałem na puszystej, pachnącej pościeli, rozmyślając o jutrze.





Na zasiadkę chciałem udać się o poranku, ale już dobrą godzinę przed budzikiem, ptasie odgłosy wpadające przez otwarte okno zbudziły mnie ze snu. Nie pośpię sobie - pomyślałem, ale że słonko wstawało tego dnia równie ochoczo, postanowiłem i ja wykorzystać w pełni ten czas. Odczekałem chwilę, aż rodzice odlecą w poszukiwaniu kolejnych łakomych kąsków i zainstalowałem swoją czatownię tuż koło drzewa. Ekspresowo przykryłem ją dwiema maskującymi siatkami oraz kilkoma wierzbowymi gałązkami, co w połączeniu z przylegającym krzewem czarnego bzu, stanowiło konstrukcję idealnie wtapiającą się w tło. W środku rozstawiłem statyw z umieszczonym na nim aparatem i zastygłem w oczekiwaniu na pierwszy przylot. Jakież było moje zdziwienie, kiedy już po kilku minutach, do dziupli podleciały 3 dorosłe ptaki. Byli to zapewne rodzicie oraz rodzeństwo z pierwszego wiosennego lęgu.




W dziupli oczekiwały na nich dwa pisklaki, które raz po raz wystawiały z zainteresowaniem głowy. W oczekiwaniu na pokarm rozglądały się w około z dużym zaciekawieniem. Fotograficzna kryjówka była na tyle rzetelnie wykonana, że w krótkim czasie ptaki przyzwyczaiły się do charakterystycznego odgłosu spustu migawki. Jedynie czasem, gdy coś wzbudzało ich niepokój, stroszyły swój nieodzowny znak rozpoznawczy – piękny, kolorowy czubek, przypominający iście indiański pióropusz.

Sesje pokarmowe trwały kilkadziesiąt minut, podczas których dorosłe osobniki przynosiły potomstwu owady. Były białe tłuściutkie larwy motyli, były dżdżownice, trafiał się żuk gnojak czy turkuć podjadek. Jak zwykle łapczywe dzioby pobierały kąsek przekazywany w dużym pośpiechu, po czym ptaki odlatywały na pobliskie pola, łąki czy do odległych, śródpolnych zagajników. Ich powrotne zbliżanie zawsze sygnalizowały młode.






Na dwie, trzy sekundy przed tym, jak dorosły osobnik siadał na wierzbowej gałęzi, pisklęta wydawały wzmożony jazgot. Wówczas miałem chwilę, aby wstrzelić się z kadrem, czy skorygować na prędce ustawienia aparatu. Pogoda mi dopisywała, więc tym razem postanowiłem zmierzyć się z ujęciami, jakich dotąd nie udało mi się zrobić. Chodziło o moment przekazywania pożywienia. Chwila taka jest na tyle krótka i dynamiczna, że wymaga krótkiego czasu migawki, a półamatorski sprzęt, jakim dysponuję nie w każdych warunkach oświetleniowych na to pozwala. Tym razem jednak, światło było moim sprzymierzeńcem, dlatego też udało mi się zatrzymać w kadrze kilka magicznych chwil.





„Moje” dudki gniazdują w tej wierzbie już bodaj czwarty sezon. Nie znalazłem w żadnych opracowaniach informacji na temat długości i trybu ich życia, mogącego wyjaśnić mi, czy są to te same osobniki czy też co roku dziuplę zasiedlają nowi lokatorzy. Nie mniej jednak, cieszę się ogromnie, że ptaki czują się tu dobrze. Mam nawet wrażenie, że z roku na rok widuję ich coraz więcej także poza dziuplą, na polnych duktach, płotach czy drzewach. Często widzę, jak przelatują gdzieś niedaleko. Są nieodzownym elementem otaczającego mnie krajobrazu, częścią tego małego mazowieckiego świata, czymś na co mogę patrzeć i co mogę podziwiać, zupełnie tak samo jak pewnie kiedyś Fryderyk Chopin ...

Z pozdrowieniem
Wozik77


1 komentarz:

  1. Pięknie napisane i świetne zdjęcia . Pozdrawiam Struś.

    OdpowiedzUsuń