Spoglądając na zwisające zielone ramiona pochylonej wierzby, Fryderyk popadł
w zadumę. Drzewo zdawało się kłaniać w pas, przepływającej tuż obok rzece. Nagle
pod jego zacienioną koroną, zatrzepotał skrzydłami niewielki ptak, by chwilę
później, niczym kolorowy motyl zatrzymać się w bezruchu. Ze starego, spękanego
pnia wierzby wychyliły się dwa leciutko zagięte dzioby. Na twarzy Fryderyka
pojawił się uśmiech. Widać było, jak bardzo przywiązany jest do tej Mazowieckiej
krainy...
Na przełomie wiosny i lata,
postanowiłem przyjrzeć się znajomej dziupli zlokalizowanej w głowiastej
wierzbie. Była jedną z siedmiu, jakie od dzisięcioleci stały na skraju wsi.
Wtapiała się w sielski krajobraz okolicy – pochylonych płotów, drewnianych chat,
polnych dróg. Od czasu do czasu przycinana przez miejscowych gospodarzy, co
roku dzielnie wzrastała całą mocą swoich intensywnie zielonych wici. Kojąco
szumiała na letnim wietrze, a deszczową porą spływała łzami po podłużnych
listkach. Ten nietuzinkowy widok zauroczył mnie swoim pięknem już dawno, więc z
tym większą radością jechałem na kolejne z nią spotkanie.
Już w końcówce maja, dobiegały z
niej znajome odgłosy. Wówczas, niezbyt sprzyjająca aura oraz zwyczajnie inne
plany weekendowe nie pozwoliły mi zaczaić się na jej mieszkańców. Los tym razem
był dla mnie łaskawszy i pod koniec miesiąca pojawiła się druga szansa na
spotkanie z lokatorami starej spróchniałej dziupli.
Sennie płynące popołudnie zdawało
się wpisywać w ogólną aurę i okoliczny klimat. Gdzieś w oddali pracował
„Bizon”, a na rżysku obok, bele słomy wyrzucała wysłużona prasa. Czasem
piaszczystą drogą przemknął traktor, wzniecając tumany lipcowego, wiejskiego
kurzu. Gdzieś zaryczała krowa dopominając się o wieczorne dojenie, a burek
leżący przy budzie od czasu do czasu łypał kontrolnie spod oka. Niczym
dawniejsi gospodarze po przepracowanym dniu, siedziałem na drewnianej
przydomowej ławeczce wsłuchując się w gwar, jaki dobiegał z okolic wierzby. Był
niesamowicie intensywny. Piski, trzepot skrzydeł i te jedyne w swoim rodzaju odgłosy,
na które liczyłem: „kwili, kwili, kwili.....”. Z „bananem” na twarzy zasypiałem
na puszystej, pachnącej pościeli, rozmyślając o jutrze.
Na zasiadkę chciałem udać się o
poranku, ale już dobrą godzinę przed budzikiem, ptasie odgłosy wpadające przez
otwarte okno zbudziły mnie ze snu. Nie pośpię sobie - pomyślałem, ale że słonko
wstawało tego dnia równie ochoczo, postanowiłem i ja wykorzystać w pełni ten
czas. Odczekałem chwilę, aż rodzice odlecą w poszukiwaniu kolejnych łakomych kąsków
i zainstalowałem swoją czatownię tuż koło drzewa. Ekspresowo przykryłem ją
dwiema maskującymi siatkami oraz kilkoma wierzbowymi gałązkami, co w połączeniu
z przylegającym krzewem czarnego bzu, stanowiło konstrukcję idealnie wtapiającą
się w tło. W środku rozstawiłem statyw z umieszczonym na nim aparatem i zastygłem
w oczekiwaniu na pierwszy przylot. Jakież było moje zdziwienie, kiedy już po
kilku minutach, do dziupli podleciały 3 dorosłe ptaki. Byli to zapewne rodzicie
oraz rodzeństwo z pierwszego wiosennego lęgu.
W dziupli oczekiwały na nich dwa
pisklaki, które raz po raz wystawiały z zainteresowaniem głowy. W oczekiwaniu
na pokarm rozglądały się w około z dużym zaciekawieniem. Fotograficzna kryjówka
była na tyle rzetelnie wykonana, że w krótkim czasie ptaki przyzwyczaiły się do
charakterystycznego odgłosu spustu migawki. Jedynie czasem, gdy coś wzbudzało
ich niepokój, stroszyły swój nieodzowny znak rozpoznawczy – piękny, kolorowy
czubek, przypominający iście indiański pióropusz.
Sesje pokarmowe trwały
kilkadziesiąt minut, podczas których dorosłe osobniki przynosiły potomstwu
owady. Były białe tłuściutkie larwy motyli, były dżdżownice, trafiał się żuk
gnojak czy turkuć podjadek. Jak zwykle łapczywe dzioby pobierały kąsek
przekazywany w dużym pośpiechu, po czym ptaki odlatywały na pobliskie pola,
łąki czy do odległych, śródpolnych zagajników. Ich powrotne zbliżanie zawsze
sygnalizowały młode.
Na dwie, trzy sekundy przed tym,
jak dorosły osobnik siadał na wierzbowej gałęzi, pisklęta wydawały wzmożony
jazgot. Wówczas miałem chwilę, aby wstrzelić się z kadrem, czy skorygować na
prędce ustawienia aparatu. Pogoda mi dopisywała, więc tym razem postanowiłem
zmierzyć się z ujęciami, jakich dotąd nie udało mi się zrobić. Chodziło o
moment przekazywania pożywienia. Chwila taka jest na tyle krótka i dynamiczna,
że wymaga krótkiego czasu migawki, a półamatorski sprzęt, jakim dysponuję nie w
każdych warunkach oświetleniowych na to pozwala. Tym razem jednak, światło było
moim sprzymierzeńcem, dlatego też udało mi się zatrzymać w kadrze kilka
magicznych chwil.
„Moje” dudki gniazdują w tej
wierzbie już bodaj czwarty sezon. Nie znalazłem w żadnych opracowaniach informacji
na temat długości i trybu ich życia, mogącego wyjaśnić mi, czy są to te same
osobniki czy też co roku dziuplę zasiedlają nowi lokatorzy. Nie mniej jednak,
cieszę się ogromnie, że ptaki czują się tu dobrze. Mam nawet wrażenie, że z
roku na rok widuję ich coraz więcej także poza dziuplą, na polnych duktach,
płotach czy drzewach. Często widzę, jak przelatują gdzieś niedaleko. Są nieodzownym
elementem otaczającego mnie krajobrazu, częścią tego małego mazowieckiego świata,
czymś na co mogę patrzeć i co mogę podziwiać, zupełnie tak samo jak pewnie
kiedyś Fryderyk Chopin ...
Z pozdrowieniem
Wozik77
Pięknie napisane i świetne zdjęcia . Pozdrawiam Struś.
OdpowiedzUsuń