Mijał
kolejny tydzień, a ja ponownie nie mogłem doczekać się weekendu. Znów budzik
nastawiony na 3.30 a wydaje się, że zaczyna dryndać niedługo po tym jak
zdążyłem się położyć. Wyglądam przez okno. Na szybie kilka niewielkich kropel deszczu.
Zerkam na latarnię przed blokiem i już wyraźnie widzę jak siąpi. Odpuszczam.
Dopiero,
gdy wstaję k 8.00 zaczynam żałować. Jest całkiem pogodnie, a po mżawce ani
śladu. Sprawdziły się prognozy pogody mówiące o nocnym, przejściowym deszczu.
Troszkę jestem na siebie zły, ale postanawiam odbić to sobie wieczorem.
Obiad
jem jak na szpilkach. Jakieś rozmowy przy stole, jednak ja myślami jestem
gdzieś indziej. Żona o coś mnie pyta, a ja zastanawiam się czy na grądzik wejść
od mostku, czy od tej drugiej strony nową ścieżką. W końcu zbieram się i
wsiadam w auto. Na miejscu jestem koło 17.00. Przedzieram się nową ścieżką.
Jest piękne, słoneczne popołudnie. Na skraju wykoszonej łączki widzę nową
ambonę. Wierzę, że to odstrzał dzika i że moje jelenie mają się dobrze.
W
końcu docieram do grądziku. Faktycznie Mariusz miał rację, że tędy jest
szybciej. Zasiadam na skraju, pod dębami. Piękna perspektywa na otwarte łąki.
Lustruje je lornetką. Gdzieś w oddali, na horyzoncie znajoma sylwetka. Młody
szpicak skubie trawę. Po za tym nic.
Jest
ciepło. Rzekłbym nawet bardzo ciepło. Jest już dobrze po 18.00, kiedy próbuję
zainteresować jakiegoś byka konfrontacyjnym porykiwaniem. Nic. Cisza jak makiem
zasiał.
W
oczekiwaniu na jakikolwiek odzew mija kolejne pół godziny. Wciąż cicho. Dziwi
mnie to bardzo.
Po
chwili u podnóża wzniesienia słyszę wyraźne szur, szur, szur. Coś zbliża się w
moim kierunku. Kieruję wzrok w tę stronę i sekundę później wyłania się piękna
puszysta, srebrno-szara postać. Borsuk. Jest potwierdzeniem moich
wcześniejszych podejrzeń, bowiem w tej okolicy spotkałem kilka nor, które
nosiły ślady zasiedlenia. Zwierz na ułamek sekundy przystaje po czy odwraca się
i truchtem oddala w kierunku pagórka. Widzę go jeszcze przez chwilę jak w
podskokach zanurza się w krzakach, po czym znika mi z pola widzenia. Cieszy
mnie to spotkanie. To mój pierwszy kampinoski borsuk. Osładza mi wieczorną
porażkę z rykowiskiem, ale nie poddaje się i po powrocie do domu poraz kolejny
nastawiam budzik na 3.30.
Znów,
jeszcze w ciemni nocy jestem pod lasem. Gaszę silnik i wsłuchuję się w ciszę.
Nic. Czyżby powtórka z wieczora? Czyżbym znów miał się obejść smakiem?
Ledwo
widoczną ścieżką wchodzę w las i gdy już mam wyjść na skraj łąki słyszę pierwszy
wyraźny ryk. A więc jednak są. To dobrze, bo już obawiałem się, czy ta
wczorajsza ambona nie jest przypadkiem przyczyną owej ciszy.
Zbliżam
się powoli, kryjąc się za krzakami. Dziś jest wyraźnie chłodniej. Zapowiadany
spadek temperatury sprawdził się. Jeszcze w półmroku dostrzegam pierwszego
byka. Przemierza turzycowisko kierując się na mnie. W końcu 50 metrów ode mnie
przechodzi przez ścieżkę i niknie w trzcinowisku.
Nagle
- jak za pomocą zaczarowanej różdżki - rozlegają się potężne basowe porykiwania
z tyłu po lewej. Wiem. To z tej drugiej, odkrytej wśród olch łączki. Chwilę
później słychać wyraźnie trzask łamanych gałęzi, kładące się pod ciężarem
trzciny, po czym zwarcie poroża i kilka krótkich uderzeń. Pogoń i walka.
Pierwsza, wyraźnie słyszana walka. Wysoki puls. Serce bije mocniej. Widać, że
dziś jest „grubo”. Co chwilę byki odzywają się do siebie. Echo niesie się po
puszczy.
Przechodzę
przez kanał i kieruję się w lewo. SMS od Mariusza potwierdza, że tam, gdzie
jest on też dzieje się potężnie. Mam wrażenie, że dziś jest kulminacja rykowiska.
Przez
wysoką trawę wchodzę między olchy. Zapach piżma, który jeszcze długo potem będę
czuł na spodniach. Przemykają dwie łanie z młodym byczkiem. Zza trzciny słychać
kolejne konfrontacyjne porykiwania. Znów wyraźna pogoń, znów obijane tyki.
Zaczyna się chmurzyć. Postanawiam pogadać z bykami. Ten z przodu wyraźnie
zainteresowany chodzi z prawa do lewa i na odwrót. Nie chce jednak się wychylić
zza trzcin. Jest już dobrze po 8.00, a byki wciąż ochoczo ryczą. Nagle, gdzieś
za plecami słyszę trzask łamanej gałązki. Odwracam się i widzę zbliżającego się
do mnie młodego jelenia. Nie jest z pewnością królem rykowiska, ale jak widać
jest zainteresowany zasłyszanym dźwiękiem. Troszkę w ekwilibrystyczny sposób
staram się ustawić statyw.
Udaje
się, ale byk wyraźnie zaczyna mnie obserwować. Strzelam migawką. Byk oddala się
jednak lekkim truchtem w stronę kanałku - tam skąd przybył. Potwierdzają się
moje spostrzeżenia, iż część byków nie bierze chyba udziału w rykowisku. Są
zdecydowanie bardziej czujne niż stare byki naładowane testosteronem. Widać to
nawet po ich sylwetkach. Byki dążące do konfrontacji, przemierzają polany, łąki
z głową pochyloną i mętnym wzrokiem. Czasem przystają i porykują. Młodzież
raczej rozgląda się dokładniej w wielu kierunkach nie idąc jak taran bez
zastanowienia.
Próbuję
jeszcze wyciągnąć z trzcin „stadnego”, ale sztuka ta tym razem mi się nie udaje.
Ostatecznie kończę zmagania na dziś.
W
drodze powrotnej rozmawiam z Mariuszem. Opowiada mi o wrażeniach z nowego
miejsca. Z jego relacji również wynika, że dziś było bardzo intensywnie, a to
już jest powód, by nie pozostawić tego bez reakcji.
Po
szybkim śniadaniu proponuję rodzinną wycieczkę. Troszkę martwi mnie lekka mżawka,
ale w końcu decyzja zapada. Jedziemy w nowe miejsce, na spacer.
Już
z drogi widzę, że teren jest fajny. Kanał, łąki, spora przestrzeń, dużo
zakrzaczeń, trochę trzcinowisk. Przechadzamy się drogą w kierunku, o którym
wspominał Mariusz. Pachnie grubym zwierzem – ta kraina z pewnością łosiem i
jeleniem stoi. Gdzieś w górze szybuje bielik. Wchodzę na małe wzniesienie.
Spoglądam przez lornetkę. Wśród płaskiego terenu jest kilka grądzików
porośniętych drzewami. Próbuję rozpoznać, skąd Mariusz dziś tu doszedł. Chyba
mam. Zupełnie z drugiej strony, ale równie ciekawej. Tak, tak. Muszę tu zawitać
o świcie, tylko, że na kolejny przyjdzie mi czekać cały tydzień...
W
oczekiwaniu czas płynie szybko. Poranki są już zdecydowanie chłodniejsze. Sobota.
Na wyprawę i tym razem ruszam z Mariuszem. Od razu po wyjściu z samochodu
słychać porykiwania.
Termometr
pokazuje 0 st. Brrr, ale jest dobrze. Szybkim krokiem przemieszczamy się w
kierunku odgłosów. Noc gwiaździsta i rozświetlona pełnią księżyca. Przechodzimy
przez kanał. Szelest liści. Po prawej widać poruszenie. Dwie łanie przebiegają
nam przez ścieżkę. Nie widzą nas. Za nimi podąża byczek. Młody. Towarzystwo
niknie w lesie. Brniemy przez zarośla. W końcu słychać kolejny basowy, gruby
ryk. To już na pewno okazały jeleń. Zbliżamy się do końca grądziku i gdy już
mamy wysunąć się na otwartą przestrzeń, z lewej wyłania się dostojna sylwetka.
Zwierzę
przystaje na skopanym racicami wzgórku. Nie widzi nas w czerni zagajnika, za to
sam pozuje na tle jaśniejącej z każdą minutą porannej mgły. Kucam za drzewem.
Szybkie dostrojenie parametrów aparatu i strzelam kilka serii. Słyszę, że i
Mariusz zza moich pleców dokumentuje spotkanie. Jeleń podskubuje trawkę, co
jakiś czas zerkając wokoło. Są z nim 2 łanie, które dość szybko giną nam z oczu
w wysokich trawach. W końcu po kilku minutach byk podąża za nimi. Jestem dość
usatysfakcjonowany i odległością do zdjęć jak i kadrami, jakie udało mi się
zrobić.
Widzę
jednak niepokój Mariusza, który szuka czegoś w aparacie. Okazuje się, że nie
rozpoznał dobrze nowego sprzętu i ....zdjęcia się nie zapisały.
-
Miałbyś Piotrek super zdjęcia – mówi. - Ty
w pierwszym planie, a przed tobą na tle mgły ten jeleń w półmroku.
Szkoda.
Wielka szkoda. Nic to jednak. To dopiero początek naszej wyprawy.
Udajemy
się przez otwartą przestrzeń na północ. Tam, wciąż słychać donośne porykiwanie.
Gdy dochodzimy do garbu porośniętego laskiem, przez trawy, w kierunku trzcinowisk
podąża kolejny byk.
Szybko
wyjmuję tubę. Skok za brzozę i zaczynam rozmowę. Jeleń przystaje i z
zainteresowaniem spogląda w naszym kierunku. Po chwili robi kilkanaście kroków,
chowając się nieco za trzcinowy cypel. Tym samym daje nam szansę na
niepostrzeżone podejście. Lekkim łukiem w lewo brniemy przez turzycowisko.
Jesteśmy kilkanaście metrów przed ścianą trzcin, zza której znów słychać basowy
ryk. Gotowy do „strzału migawką”, odpowiadam zaczepnie. Słychać jak jeleń brnie
przez trzciny w naszym kierunku. Nie wychyla się jednak tylko staje. Czekamy,
co się wydarzy. I nagle ruch w po prawej. Nad trzcinami przesuwa się ciemne
poroże. Okazuje się, że musiał tam zalegać drugi samiec, który zainteresował
się tą naszą rozmową. Jesteśmy jednak na otwartej, dobrze oświetlonej słońcem
przestrzeni i zanim byk pokazuje się w całej krasie wyczuwa nas i zawraca. Po
chwili zza trzcinowego cypla lekkim truchtem podążają dwa inne jelenie. Udaje
się zrobić ledwie „dokumentacyjną” fotkę.
Na
koniec Mariusz znajduje dość świeży, rozszarpany sarni udziec. Czyżby....tu był
nocą drapieżnik, o którym myślę??? Poranek uznajemy za wielce udany.
Z
tą myślą już nocy następnej podążamy nieco dalej. Wiemy, że rykowisko trwa i
nie chcemy stracić ani jednego możliwego dnia, do tego by być w terenie.
Lekka
mgiełka przed autem. Światła samochodu niewiele oświetlają. Jedziemy w
szpalerze drzew, gdy nagle z wierzby po prawej staruje spory ptak. Niestety z
impetem uderza w szybę. Przez myśl przechodzi mi puszczyk. Jeśli to prawda, to
wielka szkoda, ale niczyja to przecież wina.
Auto
zostawiamy w znajomym miejscu. Znów księżyc rozświetla czerń nocy. Idąc przez
nowy teren, zastanawiam się, jaką trzeba mieć w sobie pasję by w środku
wrześniowej nocy zrywać się z ciepłego łóżka, gnać wiele kilometrów, brnąć przez
ciemny las i jeszcze czerpać z tego wszystkiego niebywałą przyjemność. Chyba posądziłbym
siebie o dziwactwo, jednak kompan po lewej jest dowodem na to, że albo nie jest
to takie całkiem wariactwo, albo takich „wariatów” jest więcej.
Idziemy
już dobre 20 minut dość szybkim tempem. Oczywiście na azymut, na odgłosy, a
tych ponownie nie brakuje. W końcu docieramy do ciekawego miejsca, o którym
opowiadał mi Mariusz. Faktycznie teren mocno interesujący. Dwie niewielkie
piaszczyste wzniesienia porośnięte niewielkimi zagajnikami. Układają się w
literę V, w której środku jest niewielka łączka. Co więcej od czoła rozpościera
się duże trzcinowisko, po którym kilka dni wcześniej buszował byk stadny,
pilnujący łań. Teraz odgłosy też słychać ze wszystkich stron. Po chwili z
prawej znany mi scenariusz. Trzask łamanych gałęzi. Przez lornetkę obserwujemy
chmarę jeleni. Brną po pas w trawie, na wschód. W stronę bagienka, w którym
dzisiaj najwięcej się chyba dzieje.
Wycofujemy
się rakiem. Znów wysokie zarośla i trud przedzierania się przez nie. O chłodzie
poranka już dawno zapomnieliśmy. Po plecach płynie pot. Starą, zarośniętą
groblą docieramy do skraju zagajnika. Znów otwarta przestrzeń przed nami I
nagle... Jak nie zabrzmi potężny ryk. Od razu oczom naszym ukazuje się kolejny,
piękny, stadny samiec z rozłożystym, ciemnym porożem. Jest w bajecznie bliskiej
odległości. Widać, jak bardzo jest zajęty sobą i nie zważa na nic. Znów ryczy.
Z pyska leci para. Byłoby piękne ujęcie. Mariusz próbuje wysunąć się z prawej,
ja idę na wprost. Na linii z bykiem mam spore drzewo, które daje mi świetną
osłonę. Jeleń nie widzi mnie. Szybkie 5 kroków i jestem za pniem. Niestety w
nim mają gniazdo szerszenie, które zaczynają wylatywać na zewnątrz. Robi się nieciekawie,
więc muszę nieco się przemieścić. Wychylam się i nie widzę zwierzęcia. Posuwam
się w wysokiej trawie do przodu, mając przed sobą olszową wysepkę. Nagle w jej
środku zauważam czujne łypanie łani. Jest ich więcej. Wstają. Jak się okazuje
to kolejne stadko, pilnowane przez „stadnego”. Ten zauważa nas i niestety zwierzęta
oddalają się w zarośla. Jestem troszkę zły na siebie. Pomijam fakt, że była
szansa na fajne zdjęcie, ale zarzucam sobie, że zwierzęta zobaczyły mnie
szybciej niż ja je. Ten wewnętrzny spokój, a raczej jego brak, kiedy zwierzę
odchodzi nie niepokojone, troszkę kładzie się cieniem na tę wyprawę. Wiem, że
nie zawsze to jest możliwe i że robię wszystko by tego uniknąć, ale czasem się
to nie uda. Przemieszczamy się lekko na wschód, cały czas w akompaniamencie
porykujących jeleni. Stajemy oszołomieni widokiem.
Teraz
dopiero widać jak słońce oświetla łąki. Spoglądam przez lornetkę i dostrzegam
kolejnego byka. Porykuje, powoli idąc przez łąkę. Pstrykam mu fotkę.
Jeleń
oddala się pomału i daje się dość długo poobserwować. Jego podziwianie jest dla
nas ogromną radością i nagrodą za włożony trud. Czuję momentami, jakbym dotykał
ręką czegoś, co nie każdy może dotknąć. Pewnie i nie dla każdego, taki kontakt
z nieskazitelną przyrodą jest tak ważny, jak dla mnie, ale ja już nie
potrafiłbym bez tego funkcjonować.
W
drodze powrotnej rozmawiamy o wielu przyrodniczych aspektach. Gdzieś przez łąkę
przebiegają dwa łosie. Byki. Bukowiska już nie słychać, ale widać, że trzymają
się jeszcze razem. Nim dotrzemy do auta, zaglądamy jeszcze na pewną tajemniczą
łączkę. Potwierdza się fakt, bytowania tu stosunkowo najmłodszego
przedstawiciela puszczy – wilka. Jego ślady i odchody spotkałem już w kilku
miejscach. Widać, że tu są i że mają się całkiem dobrze. W nadziei na spotkanie
z nimi docieramy do mety dzisiejszego dnia. Do auta. Jesteśmy zmęczeni, ale i
zadowoleni. Widzę po Mariuszu, jak bardzo „wszedł” w temat i z jak ogromną
chęcią mówi o kolejnych wyprawach. Jak naliczyłem tych poranno – wieczornych
było od 1-go września aż 15. Cóż. Toż to dopiero połowa października....
Tydzień
później, wraz z bratem odwiedzam inny zakątek Polski – Biebrzę. W poszukiwaniu
wymarzonego kadru – łosia łopatacza na tle żółknących liści brzóz. Co prawda
pogoda sprzyja, brzeziny też piękne, to jednak spotkanie z łosiem wydaje się
trudne. Przez dwa dni obecności nie udaje się nam ta sztuka. Mamy za to
możliwość obserwacji bielika (jak się okazuje żerującego na upolowanym przez
wilki jeleniu) oraz podglądania baraszkujących wydr. Te jednak nie dają się
sfotografować, odsuwając się z każdym moim krokiem ku nim. Wieczorem, jak
zwykle w tym miejscu rozkoszujemy się specjałami Dobarskiego Dworu, a rano znów
ruszamy na szlak.
I
tym razem łosie są poza naszym zasięgiem, za to pięknie pozuje młoda lisiczka.
Dostrzegamy ją zza zakrętu drogi i momentalnie padamy na ziemię. Ja w koleinę
na drodze, a brat w krzaczory. Czekamy. Samiczka nic sobie nie robi, tylko
ochoczo poluje na norniki. Załatwia swoją potrzebę na drodze i powoli kieruje
się ku nam.
Pozycję mamy wyśmienitą, światło sprzyja. Lis zbliża
się z każdym metrem i już nawet nie mieści się w kadr. W końcu przystaje
zaciekawiony. Strzelam serię fajnych ujęć. Odgłos migawki przy tak bliskiej odległości
sugerowałby zaniepokojenie zwierzęcia. To jednak nic sobie z tego nie robi lub
też nie traktuje nas – nieruchomych obiektów – jako zagrożenie. Jest to zapewne
efekt młodego wieku lisicy, która wchodzi w przydrożny rów. Nim łagodnie nas
obchodzi i wychodzi dosłownie 5 metrów dalej, ponownie zerkając z
zaciekawieniem. Po chwili oddala się drogą. Jestem zadowolony. To chyba moje
najbliższe spotkanie z lisem, a już na pewno zakończone tak fajną fotką.
Opuszczamy
Biebrzę wczesnym popołudniem, by w drodze powrotnej zwiedzić jeszcze czysto
turystycznie Tykocin. Piękna to osada, z ciekawą historią i kulturą. Tu
naprawdę można spędzić ciekawie dzień lub dwa i zaliczyć wszystkie tykocińskie
obowiązkowe pozycje. A przyroda? No cóż. Nadmienię tylko, iż sam "Mistrz" Puchalski zauroczył się tą krainą. Tu niedaleko jest jego muzeum, a w samym Tykocinie stoi drewniany pomnik upamiętniający tego wybitnego przyrodnika.
Nie mamy aż tyle czasu, by zobaczyć wszystko, ale wizyta ta z pewnością będzie przyczynkiem
do kolejnych odwiedzin tego małego, podlaskiego miasteczka.
Wracamy
„ekspresowo” do rzeczywistości i nie bez kozery podkreślam ten fakt. Droga na
Białystok została ukończona, co nie jest bez znaczenia dla moich przyszłych
przyrodniczych wypraw na Podlasie, ale o tych to już następnym razem.....
Z
pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz