19 października 2018

Jesienne misterium .....

Mijał kolejny tydzień, a ja ponownie nie mogłem doczekać się weekendu. Znów budzik nastawiony na 3.30 a wydaje się, że zaczyna dryndać niedługo po tym jak zdążyłem się położyć. Wyglądam przez okno. Na szybie kilka niewielkich kropel deszczu. Zerkam na latarnię przed blokiem i już wyraźnie widzę jak siąpi. Odpuszczam.

Dopiero, gdy wstaję k 8.00 zaczynam żałować. Jest całkiem pogodnie, a po mżawce ani śladu. Sprawdziły się prognozy pogody mówiące o nocnym, przejściowym deszczu. Troszkę jestem na siebie zły, ale postanawiam odbić to sobie wieczorem.
Obiad jem jak na szpilkach. Jakieś rozmowy przy stole, jednak ja myślami jestem gdzieś indziej. Żona o coś mnie pyta, a ja zastanawiam się czy na grądzik wejść od mostku, czy od tej drugiej strony nową ścieżką. W końcu zbieram się i wsiadam w auto. Na miejscu jestem koło 17.00. Przedzieram się nową ścieżką. Jest piękne, słoneczne popołudnie. Na skraju wykoszonej łączki widzę nową ambonę. Wierzę, że to odstrzał dzika i że moje jelenie mają się dobrze.
W końcu docieram do grądziku. Faktycznie Mariusz miał rację, że tędy jest szybciej. Zasiadam na skraju, pod dębami. Piękna perspektywa na otwarte łąki. Lustruje je lornetką. Gdzieś w oddali, na horyzoncie znajoma sylwetka. Młody szpicak skubie trawę. Po za tym nic.
Jest ciepło. Rzekłbym nawet bardzo ciepło. Jest już dobrze po 18.00, kiedy próbuję zainteresować jakiegoś byka konfrontacyjnym porykiwaniem. Nic. Cisza jak makiem zasiał.




W oczekiwaniu na jakikolwiek odzew mija kolejne pół godziny. Wciąż cicho. Dziwi mnie to bardzo.
Po chwili u podnóża wzniesienia słyszę wyraźne szur, szur, szur. Coś zbliża się w moim kierunku. Kieruję wzrok w tę stronę i sekundę później wyłania się piękna puszysta, srebrno-szara postać. Borsuk. Jest potwierdzeniem moich wcześniejszych podejrzeń, bowiem w tej okolicy spotkałem kilka nor, które nosiły ślady zasiedlenia. Zwierz na ułamek sekundy przystaje po czy odwraca się i truchtem oddala w kierunku pagórka. Widzę go jeszcze przez chwilę jak w podskokach zanurza się w krzakach, po czym znika mi z pola widzenia. Cieszy mnie to spotkanie. To mój pierwszy kampinoski borsuk. Osładza mi wieczorną porażkę z rykowiskiem, ale nie poddaje się i po powrocie do domu poraz kolejny nastawiam budzik na 3.30.
Znów, jeszcze w ciemni nocy jestem pod lasem. Gaszę silnik i wsłuchuję się w ciszę. Nic. Czyżby powtórka z wieczora? Czyżbym znów miał się obejść smakiem?
Ledwo widoczną ścieżką wchodzę w las i gdy już mam wyjść na skraj łąki słyszę pierwszy wyraźny ryk. A więc jednak są. To dobrze, bo już obawiałem się, czy ta wczorajsza ambona nie jest przypadkiem przyczyną owej ciszy.
Zbliżam się powoli, kryjąc się za krzakami. Dziś jest wyraźnie chłodniej. Zapowiadany spadek temperatury sprawdził się. Jeszcze w półmroku dostrzegam pierwszego byka. Przemierza turzycowisko kierując się na mnie. W końcu 50 metrów ode mnie przechodzi przez ścieżkę i niknie w trzcinowisku.
Nagle - jak za pomocą zaczarowanej różdżki - rozlegają się potężne basowe porykiwania z tyłu po lewej. Wiem. To z tej drugiej, odkrytej wśród olch łączki. Chwilę później słychać wyraźnie trzask łamanych gałęzi, kładące się pod ciężarem trzciny, po czym zwarcie poroża i kilka krótkich uderzeń. Pogoń i walka. Pierwsza, wyraźnie słyszana walka. Wysoki puls. Serce bije mocniej. Widać, że dziś jest „grubo”. Co chwilę byki odzywają się do siebie. Echo niesie się po puszczy.
Przechodzę przez kanał i kieruję się w lewo. SMS od Mariusza potwierdza, że tam, gdzie jest on też dzieje się potężnie. Mam wrażenie, że dziś jest kulminacja rykowiska.
Przez wysoką trawę wchodzę między olchy. Zapach piżma, który jeszcze długo potem będę czuł na spodniach. Przemykają dwie łanie z młodym byczkiem. Zza trzciny słychać kolejne konfrontacyjne porykiwania. Znów wyraźna pogoń, znów obijane tyki. Zaczyna się chmurzyć. Postanawiam pogadać z bykami. Ten z przodu wyraźnie zainteresowany chodzi z prawa do lewa i na odwrót. Nie chce jednak się wychylić zza trzcin. Jest już dobrze po 8.00, a byki wciąż ochoczo ryczą. Nagle, gdzieś za plecami słyszę trzask łamanej gałązki. Odwracam się i widzę zbliżającego się do mnie młodego jelenia. Nie jest z pewnością królem rykowiska, ale jak widać jest zainteresowany zasłyszanym dźwiękiem. Troszkę w ekwilibrystyczny sposób staram się ustawić statyw.



Udaje się, ale byk wyraźnie zaczyna mnie obserwować. Strzelam migawką. Byk oddala się jednak lekkim truchtem w stronę kanałku - tam skąd przybył. Potwierdzają się moje spostrzeżenia, iż część byków nie bierze chyba udziału w rykowisku. Są zdecydowanie bardziej czujne niż stare byki naładowane testosteronem. Widać to nawet po ich sylwetkach. Byki dążące do konfrontacji, przemierzają polany, łąki z głową pochyloną i mętnym wzrokiem. Czasem przystają i porykują. Młodzież raczej rozgląda się dokładniej w wielu kierunkach nie idąc jak taran bez zastanowienia.
Próbuję jeszcze wyciągnąć z trzcin „stadnego”, ale sztuka ta tym razem mi się nie udaje. Ostatecznie kończę zmagania na dziś.
W drodze powrotnej rozmawiam z Mariuszem. Opowiada mi o wrażeniach z nowego miejsca. Z jego relacji również wynika, że dziś było bardzo intensywnie, a to już jest powód, by nie pozostawić tego bez reakcji.
Po szybkim śniadaniu proponuję rodzinną wycieczkę. Troszkę martwi mnie lekka mżawka, ale w końcu decyzja zapada. Jedziemy w nowe miejsce, na spacer.
Już z drogi widzę, że teren jest fajny. Kanał, łąki, spora przestrzeń, dużo zakrzaczeń, trochę trzcinowisk. Przechadzamy się drogą w kierunku, o którym wspominał Mariusz. Pachnie grubym zwierzem – ta kraina z pewnością łosiem i jeleniem stoi. Gdzieś w górze szybuje bielik. Wchodzę na małe wzniesienie. Spoglądam przez lornetkę. Wśród płaskiego terenu jest kilka grądzików porośniętych drzewami. Próbuję rozpoznać, skąd Mariusz dziś tu doszedł. Chyba mam. Zupełnie z drugiej strony, ale równie ciekawej. Tak, tak. Muszę tu zawitać o świcie, tylko, że na kolejny przyjdzie mi czekać cały tydzień...
W oczekiwaniu czas płynie szybko. Poranki są już zdecydowanie chłodniejsze. Sobota. Na wyprawę i tym razem ruszam z Mariuszem. Od razu po wyjściu z samochodu słychać porykiwania.




Termometr pokazuje 0 st. Brrr, ale jest dobrze. Szybkim krokiem przemieszczamy się w kierunku odgłosów. Noc gwiaździsta i rozświetlona pełnią księżyca. Przechodzimy przez kanał. Szelest liści. Po prawej widać poruszenie. Dwie łanie przebiegają nam przez ścieżkę. Nie widzą nas. Za nimi podąża byczek. Młody. Towarzystwo niknie w lesie. Brniemy przez zarośla. W końcu słychać kolejny basowy, gruby ryk. To już na pewno okazały jeleń. Zbliżamy się do końca grądziku i gdy już mamy wysunąć się na otwartą przestrzeń, z lewej wyłania się dostojna sylwetka.




Zwierzę przystaje na skopanym racicami wzgórku. Nie widzi nas w czerni zagajnika, za to sam pozuje na tle jaśniejącej z każdą minutą porannej mgły. Kucam za drzewem. Szybkie dostrojenie parametrów aparatu i strzelam kilka serii. Słyszę, że i Mariusz zza moich pleców dokumentuje spotkanie. Jeleń podskubuje trawkę, co jakiś czas zerkając wokoło. Są z nim 2 łanie, które dość szybko giną nam z oczu w wysokich trawach. W końcu po kilku minutach byk podąża za nimi. Jestem dość usatysfakcjonowany i odległością do zdjęć jak i kadrami, jakie udało mi się zrobić.




Widzę jednak niepokój Mariusza, który szuka czegoś w aparacie. Okazuje się, że nie rozpoznał dobrze nowego sprzętu i ....zdjęcia się nie zapisały.

- Miałbyś Piotrek super zdjęcia – mówi. -  Ty w pierwszym planie, a przed tobą na tle mgły ten jeleń w półmroku.

Szkoda. Wielka szkoda. Nic to jednak. To dopiero początek naszej wyprawy.
Udajemy się przez otwartą przestrzeń na północ. Tam, wciąż słychać donośne porykiwanie. Gdy dochodzimy do garbu porośniętego laskiem, przez trawy, w kierunku trzcinowisk podąża kolejny byk.



Szybko wyjmuję tubę. Skok za brzozę i zaczynam rozmowę. Jeleń przystaje i z zainteresowaniem spogląda w naszym kierunku. Po chwili robi kilkanaście kroków, chowając się nieco za trzcinowy cypel. Tym samym daje nam szansę na niepostrzeżone podejście. Lekkim łukiem w lewo brniemy przez turzycowisko. Jesteśmy kilkanaście metrów przed ścianą trzcin, zza której znów słychać basowy ryk. Gotowy do „strzału migawką”, odpowiadam zaczepnie. Słychać jak jeleń brnie przez trzciny w naszym kierunku. Nie wychyla się jednak tylko staje. Czekamy, co się wydarzy. I nagle ruch w po prawej. Nad trzcinami przesuwa się ciemne poroże. Okazuje się, że musiał tam zalegać drugi samiec, który zainteresował się tą naszą rozmową. Jesteśmy jednak na otwartej, dobrze oświetlonej słońcem przestrzeni i zanim byk pokazuje się w całej krasie wyczuwa nas i zawraca. Po chwili zza trzcinowego cypla lekkim truchtem podążają dwa inne jelenie. Udaje się zrobić ledwie „dokumentacyjną” fotkę.




Na koniec Mariusz znajduje dość świeży, rozszarpany sarni udziec. Czyżby....tu był nocą drapieżnik, o którym myślę??? Poranek uznajemy za wielce udany.
Z tą myślą już nocy następnej podążamy nieco dalej. Wiemy, że rykowisko trwa i nie chcemy stracić ani jednego możliwego dnia, do tego by być w terenie.
Lekka mgiełka przed autem. Światła samochodu niewiele oświetlają. Jedziemy w szpalerze drzew, gdy nagle z wierzby po prawej staruje spory ptak. Niestety z impetem uderza w szybę. Przez myśl przechodzi mi puszczyk. Jeśli to prawda, to wielka szkoda, ale niczyja to przecież wina.
Auto zostawiamy w znajomym miejscu. Znów księżyc rozświetla czerń nocy. Idąc przez nowy teren, zastanawiam się, jaką trzeba mieć w sobie pasję by w środku wrześniowej nocy zrywać się z ciepłego łóżka, gnać wiele kilometrów, brnąć przez ciemny las i jeszcze czerpać z tego wszystkiego niebywałą przyjemność. Chyba posądziłbym siebie o dziwactwo, jednak kompan po lewej jest dowodem na to, że albo nie jest to takie całkiem wariactwo, albo takich „wariatów” jest więcej.



Idziemy już dobre 20 minut dość szybkim tempem. Oczywiście na azymut, na odgłosy, a tych ponownie nie brakuje. W końcu docieramy do ciekawego miejsca, o którym opowiadał mi Mariusz. Faktycznie teren mocno interesujący. Dwie niewielkie piaszczyste wzniesienia porośnięte niewielkimi zagajnikami. Układają się w literę V, w której środku jest niewielka łączka. Co więcej od czoła rozpościera się duże trzcinowisko, po którym kilka dni wcześniej buszował byk stadny, pilnujący łań. Teraz odgłosy też słychać ze wszystkich stron. Po chwili z prawej znany mi scenariusz. Trzask łamanych gałęzi. Przez lornetkę obserwujemy chmarę jeleni. Brną po pas w trawie, na wschód. W stronę bagienka, w którym dzisiaj najwięcej się chyba dzieje.

Wycofujemy się rakiem. Znów wysokie zarośla i trud przedzierania się przez nie. O chłodzie poranka już dawno zapomnieliśmy. Po plecach płynie pot. Starą, zarośniętą groblą docieramy do skraju zagajnika. Znów otwarta przestrzeń przed nami I nagle... Jak nie zabrzmi potężny ryk. Od razu oczom naszym ukazuje się kolejny, piękny, stadny samiec z rozłożystym, ciemnym porożem. Jest w bajecznie bliskiej odległości. Widać, jak bardzo jest zajęty sobą i nie zważa na nic. Znów ryczy. Z pyska leci para. Byłoby piękne ujęcie. Mariusz próbuje wysunąć się z prawej, ja idę na wprost. Na linii z bykiem mam spore drzewo, które daje mi świetną osłonę. Jeleń nie widzi mnie. Szybkie 5 kroków i jestem za pniem. Niestety w nim mają gniazdo szerszenie, które zaczynają wylatywać na zewnątrz. Robi się nieciekawie, więc muszę nieco się przemieścić. Wychylam się i nie widzę zwierzęcia. Posuwam się w wysokiej trawie do przodu, mając przed sobą olszową wysepkę. Nagle w jej środku zauważam czujne łypanie łani. Jest ich więcej. Wstają. Jak się okazuje to kolejne stadko, pilnowane przez „stadnego”. Ten zauważa nas i niestety zwierzęta oddalają się w zarośla. Jestem troszkę zły na siebie. Pomijam fakt, że była szansa na fajne zdjęcie, ale zarzucam sobie, że zwierzęta zobaczyły mnie szybciej niż ja je. Ten wewnętrzny spokój, a raczej jego brak, kiedy zwierzę odchodzi nie niepokojone, troszkę kładzie się cieniem na tę wyprawę. Wiem, że nie zawsze to jest możliwe i że robię wszystko by tego uniknąć, ale czasem się to nie uda. Przemieszczamy się lekko na wschód, cały czas w akompaniamencie porykujących jeleni. Stajemy oszołomieni widokiem.



Teraz dopiero widać jak słońce oświetla łąki. Spoglądam przez lornetkę i dostrzegam kolejnego byka. Porykuje, powoli idąc przez łąkę. Pstrykam mu fotkę.



Jeleń oddala się pomału i daje się dość długo poobserwować. Jego podziwianie jest dla nas ogromną radością i nagrodą za włożony trud. Czuję momentami, jakbym dotykał ręką czegoś, co nie każdy może dotknąć. Pewnie i nie dla każdego, taki kontakt z nieskazitelną przyrodą jest tak ważny, jak dla mnie, ale ja już nie potrafiłbym bez tego funkcjonować.



W drodze powrotnej rozmawiamy o wielu przyrodniczych aspektach. Gdzieś przez łąkę przebiegają dwa łosie. Byki. Bukowiska już nie słychać, ale widać, że trzymają się jeszcze razem. Nim dotrzemy do auta, zaglądamy jeszcze na pewną tajemniczą łączkę. Potwierdza się fakt, bytowania tu stosunkowo najmłodszego przedstawiciela puszczy – wilka. Jego ślady i odchody spotkałem już w kilku miejscach. Widać, że tu są i że mają się całkiem dobrze. W nadziei na spotkanie z nimi docieramy do mety dzisiejszego dnia. Do auta. Jesteśmy zmęczeni, ale i zadowoleni. Widzę po Mariuszu, jak bardzo „wszedł” w temat i z jak ogromną chęcią mówi o kolejnych wyprawach. Jak naliczyłem tych poranno – wieczornych było od 1-go września aż 15. Cóż. Toż to dopiero połowa października....

Tydzień później, wraz z bratem odwiedzam inny zakątek Polski – Biebrzę. W poszukiwaniu wymarzonego kadru – łosia łopatacza na tle żółknących liści brzóz. Co prawda pogoda sprzyja, brzeziny też piękne, to jednak spotkanie z łosiem wydaje się trudne. Przez dwa dni obecności nie udaje się nam ta sztuka. Mamy za to możliwość obserwacji bielika (jak się okazuje żerującego na upolowanym przez wilki jeleniu) oraz podglądania baraszkujących wydr. Te jednak nie dają się sfotografować, odsuwając się z każdym moim krokiem ku nim. Wieczorem, jak zwykle w tym miejscu rozkoszujemy się specjałami Dobarskiego Dworu, a rano znów ruszamy na szlak.




I tym razem łosie są poza naszym zasięgiem, za to pięknie pozuje młoda lisiczka. Dostrzegamy ją zza zakrętu drogi i momentalnie padamy na ziemię. Ja w koleinę na drodze, a brat w krzaczory. Czekamy. Samiczka nic sobie nie robi, tylko ochoczo poluje na norniki. Załatwia swoją potrzebę na drodze i powoli kieruje się ku nam.



 Pozycję mamy wyśmienitą, światło sprzyja. Lis zbliża się z każdym metrem i już nawet nie mieści się w kadr. W końcu przystaje zaciekawiony. Strzelam serię fajnych ujęć. Odgłos migawki przy tak bliskiej odległości sugerowałby zaniepokojenie zwierzęcia. To jednak nic sobie z tego nie robi lub też nie traktuje nas – nieruchomych obiektów – jako zagrożenie. Jest to zapewne efekt młodego wieku lisicy, która wchodzi w przydrożny rów. Nim łagodnie nas obchodzi i wychodzi dosłownie 5 metrów dalej, ponownie zerkając z zaciekawieniem. Po chwili oddala się drogą. Jestem zadowolony. To chyba moje najbliższe spotkanie z lisem, a już na pewno zakończone tak fajną fotką.



Opuszczamy Biebrzę wczesnym popołudniem, by w drodze powrotnej zwiedzić jeszcze czysto turystycznie Tykocin. Piękna to osada, z ciekawą historią i kulturą. Tu naprawdę można spędzić ciekawie dzień lub dwa i zaliczyć wszystkie tykocińskie obowiązkowe pozycje. A przyroda? No cóż. Nadmienię tylko, iż sam "Mistrz" Puchalski zauroczył się tą krainą. Tu niedaleko jest jego muzeum, a w samym Tykocinie stoi drewniany pomnik upamiętniający tego wybitnego przyrodnika.





Nie mamy aż tyle czasu, by zobaczyć wszystko, ale wizyta ta z pewnością będzie przyczynkiem do kolejnych odwiedzin tego małego, podlaskiego miasteczka.

Wracamy „ekspresowo” do rzeczywistości i nie bez kozery podkreślam ten fakt. Droga na Białystok została ukończona, co nie jest bez znaczenia dla moich przyszłych przyrodniczych wypraw na Podlasie, ale o tych to już następnym razem.....

Z pozdrowieniem

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz