Zleciało
lato. Jakoś tak szybko, wręcz niespostrzeżenie. Nawet dudki, na które tak się
szykowałem w tym roku były trudnym dla mnie przeciwnikiem. Niewiele z tego
wyszło, dlatego też z dużym apetytem nastawiałem się na jesień.
A ta
nie przychodziła. Na początku września temperatury wciąż były bardziej letnie
niż jesienne, dlatego też w puszczy było nad wyraz spokojnie. Rok temu las
rozbrzmiewał już klangorem żurawi, stękaniem łosi czy porykiwaniem pierwszych
jeleni, a teraz. Cisza.
Wobec
tego z lżejszym sumieniem odpuściłem jeden z pierwszych weekendów wrześniowych
na puszczańskim szlaku, by udać się na Podlasie – nad Biebrzę. Była to troszkę
sentymentalna podróż „we dwoje”, bo i okazja ku temu była znacząca. Dziesięciolecie
ślubu. Z tej okazji wymyśliłem dodatkową atrakcję, jaką podczas dwudniowego
pobytu na biebrzańskiej ziemi mieliśmy nadzieję zrealizować. Choć gdy
wyjeżdżaliśmy w piątkowe popołudnie niebo zasnute było ciężkimi, deszczowymi
chmurami to jednak po paru godzinach jazdy Dobrzańska Leśniczówka przywitała
nas ciepłym wieczorem, gwiaździstym niebem i ……cykającymi świerszczami, które
skutecznie zagłuszały wszystko dookoła. Nie sposób było przedrzeć się porykującym
jeleniom przez ten harmider, co i tak nie było żadną stratą, gdyż aktywność
byków i tu nad Biebrzą była znikoma.
Poranek
na biebrzańskim szlaku był w miarę pogodny i już bardziej owocny. Dwie pary
adorujących się wzajemnie łosi, stada przelatujących gęsi, żurawie zbierające
się do odlotu dawały nadzieję na całkiem udany wyjazd.
Do
tego popołudniowy wyjazd pod białoruską granicę na Biebrzańskie Sianokosy,
doroczną imprezę regionalną, która w tym roku odbywała się w okolicach Lipska,
czyli w górnym basenie rzeki Biebrzy. A że dzień był piękny to i frekwencja
dopisała. Kramiki lokalnych twórców ludowych zachęcały swoimi wyrobami, a z
niewielkiej sceny usytuowanej na podwórku jednego z tutejszych gospodarstw
dobiegały nuty folklorystycznej muzyki. Mimo pogodnego nieba mnie martwił jednak
dość porywisty wiatr, ale gdy zadzwonił telefon i głos w słuchawce potwierdził,
że spotykamy się o 17.00 w barze nad Narwią wiedziałem, że plan może się udać.
Niczego nieświadomej Żonie nie zdradzałem jeszcze celu naszej
popołudniowej wycieczki.
W
końcu wyszło na jaw co zaplanowałem.
Fachowość
panów z balonowej obsługi uspokoiła mnie, kiedy to nadal mocno kołyszące się
gałęzie drzew przechylały się pod naporem ostatnich porywów popołudniowego
wiatru.
W
okolicach Laskowca wyszukaliśmy odpowiednie miejsce do startu, zgodnego z
przewidywanym kierunkiem lotu. Potem rozkładanie czaszy balonu, pompowanie i
iście dynamiczna procedura startowa. Dobrze, że zdążyłem wsiąść bo miałbym
naprawdę czego żałować. Mogłem spodziewać się, że będzie fajnie, ale jakość
przeżywanych w następnej godzinie wrażeń wręcz mnie powaliła.
Szybciutko
wznieśliśmy się na około 500m, skąd rozpościerał się „kosmiczny” widok na
otaczającą nas perspektywę. Gdzieś z tyłu na horyzoncie widać było Białystok, a
my kierowaliśmy się na północny zachód – w stronę Brzostowa.
Pod
nami bagno Ławki, którego ogrom dopiero teraz z góry było widać po stokroć. I te ścieżki wśród traw wydeptane łosiowymi racicami.
Przedwieczorna
pora sprzyjała aktywności łosi. Widzieliśmy niemal sam byki, a że sternik
starał się urozmaicić nam lot, niektóre spotkania była nadzwyczaj bliskie.
Momentami miałem wrażenie, że tracimy panowanie nad zbyt małą już wysokością
lotu i że zaraz przyziemimy. Wówczas podwójnie odpalane dysze, których ciepło
biło po głowie i karku znów powodowały szybkie wznoszenie się do góry. Znów
ogromna perspektywa bagien, podziwiana z wysokości, na której ku mojemu zdziwieniu
panowała totalna cisza. To jeszcze bardziej pozwalało kolekcjonować wrażenia, a
odnajdywanie w tym terenie - znajomych z pieszych wędrówek - szlaków i miejsc, jeszcze
bardziej dodawało uroku tym przeżyciom.
Gdzieś
za Brzostowem podziwialiśmy stada żurawi i gęsi, by chwilę później szykować się
do lądowania. To było oczywiście także przeżycie, tym bardziej że robiliśmy je
na dwa razy. Za pierwszym razem już mieliśmy siadać, kiedy w ostatniej chwili
okazało się, że miejsce lądowania w ramach jesiennych prac rolniczych
przyodziane jest świeżym …….obornikiem.
Szybki
manewr i znów wznosząc się przelecieliśmy nad wsią. Pomachaliśmy jeszcze
mieszkańcom skupionym na przedwieczornej pogawędce na przydomowych ławeczkach i
zaraz potem przysiedliśmy na polu. Przysiedliśmy to troszkę za dużo powiedziane
– ot poskakaliśmy troszkę w koszu balonowym niczym kangur, po czym przyziemiliśmy
na stałe. Czasza pięknie położyła się na bok, a my mogliśmy świętować udane
lądowanie jak i 10-tą rocznicę ślubu szampanem, którym zaskoczyła nas obsługa
balonu.
Kolejny
poranek nad Biebrzą był przyrodniczo spokojniejszy, ale gdy tylko weszliśmy w
las…………Grzyby, grzyby, grzyby.
To
wręcz oddzielny temat w tym roku. Tam nad Biebrzą nie trzeba było zbierać
podgrzybków, nie trzeba było zbierać koźlarów, bo wystarczyło zbierać prawdziwki
!!! Na nie też musieliśmy robić konkursy piękności, bo nie sposób było zebrać
wszystkie. Były ich setki, w koloniach po kilkanaście. Wszystko to na
przestrzeni 100x200metrów.
Zresztą
grzyby były wszędzie w tym roku. Jedna z wrześniowych sobót na północnym
Mazowszu zaowocowała grzybobraniem mojego życia.
Podgrzybki,
wszystkie niemal w słusznej „marnowanej” wielkości. A żeby tego było mało, gdzieś w olszynie przemknęła łosiowa rodzinka – klempa z dwoma łoszakami –
spotkanie, które tu bynajmniej nie było dla mnie takim oczywistym. Tak, to
grzybobranie czułem w udach przez dobrych kilka dni i wspominam je wyśmienicie.
Jak również to kolejne, na którym po raz pierwszy w życiu znalazłem zrzut
jelenia. Schylałem się po kolejnego podgrzybka, gdy oczom moim ukazało się to
niebywałe znalezisko. Zapewne jeszcze wiosną zrzucone przez młodego byczka –
szpicaka.
Druga
połowa września to już podążanie szlakiem rykowiska, tylko że …….. rykowisko
było ciągle jakieś takie na pół gwizdka. Nawet wówczas, gdy byłem
„przewodnikiem” i chciałem pokazać to misterium przyrody koledze z pracy nie
udało nam się osiągnąć celu. Dopiero jedna przedwieczorna sobotnia wyprawa
poskutkowała wspaniałym odsłuchem. Razem z bratem zasiedliśmy wówczas na zboczu
nad kanałkiem, spoglądając na otwarte łąki. A zza ściany olszyny dobiegały nas
te potężne, basowe porykiwania, przejmujące słuchacza do szpiku kości. Michał
nie mógł powtórzyć wypadu następnego dnia rano, ale ja wiedziałem już, gdzie
się udać o świcie.
Podjechałem
pod las zupełnie z innej strony. Było jeszcze dobrze ciemno, kiedy opuściłem
szybę auta i wsłuchiwałem się w ciszę. Niestety wzmagał się wiatr, który nie
wróżył nic dobrego. Po niebie przesuwały się już gęste chmury. Nic to jednak.
Ruszyłem tam, gdzie spodziewałem się spotkać zwierzęta.
Na
łąkę dotarłem jeszcze w pełnej ciemności. Na jej skraju przysiadłem pod
drzewem. Już po krótkiej chwili usłyszałem ryczenie. Blisko, dość blisko.
Pogoda jednak nie sprzyjała. Świt przez tę szarugę opóźniał się znacznie. W
końcu usłyszałem to, co oprócz porykiwania było równie emocjonujące – walkę
byków i stukot poroża. Nie trwało to długo, pewnie dwa, trzy „spięcia”, jednak
to mi wystarczyło, bym mógł rzec, iż mimo zaczynającego siąpić deszczu watro
było zrywać się po raz kolejny w środku nocy i gnać w teren.
Gdy
się rozwidniło rozejrzałem się dookoła. Jeleni już nie było. Musiały wejść w
gęstwinę. Podążyłem w kierunku podmokłych olch. Przeprawa była nad wyraz
mozolna. Brnąłem niemal na oślep przez wysokie trzcinowisko, jedynie na azymut.
Nim był stary betonowy przepust nad kanałkiem. Kiedyś była tu polna droga. O
jej pozostałości świadczył fakt, że gdy tylko zboczyłem metr lub dwa w prawo
czy w lewo wpadałem w wodę za połowę łydki. Tak więc musiałem trzymać się tego
„garbu” wśród podmokłych łąk. Udało się, Znalazłem mostek i wychyliłem się z
trzcin. Jelenie ryczały, choć oczywiście najpiękniej te daleko. Padało już
całkiem porządnie. Przyłożyłem do oczu lornetkę i wzrokiem podążałem po
okolicy. Tam, gdzie dzień wcześniej siedziałem z bratem, stał na zboczu
porządny byk. Daleko na zdjęcie. Wyjąłem wabik-tubę i zadąłem kilka razy. Jeleń
zaczął przyglądać się, z jakiego kierunku dobiega odgłos. W końcu ruszył ku
mnie. Co kilkanaście metrów przystawał i nawąchiwał. Brnął przez wysokie trawy,
lecz po kolejnym przystanku odbił w lewo. Choć starałem się by odgłos z tuby
brzmiał jak najbardziej naturalnie, to jednak nie wyleczona chrypa po ostatnim
przeziębieniu troszkę mi to zadanie utrudniała. Nie wiem czy nie byłem dla
niego godnym rywalem czy też coś po prostu mu nie pasowało, jednak do bliższego
kontaktu nie doszło. A że pogoda była marna to i zdjęcie wyszło z dużej
odległości równie….marne.
Jak
się okazało na pocieszenie matka natura zaplanowała dla mnie co innego.
W
asyście padającego deszczu wracałem przez łąkę. By skrócić sobie dystans,
szedłem na ukos kierując się na kępę krzaków, koło których słyszałem poranne
starcie jeleni. Co i raz przystawałem przykładając do oczu lornetkę. Gdy tak
lustrowałem nią owy krzak, wzrok mój przykuł konar gałęzi leżącej kilka metrów
obok. Ale zaraz zaraz? Przecież te krzaki nie mają takich grubych konarów.
Podszedłem bliżej i niemal podskoczyłem z radości. Na łące leżała tyka
złamanego poroża.
Był
to efekt porannego starcia, w którym jeden z samców niefortunnie stracił oręże.
Tyle lat przechadzam się po lasach i łąkach Mazowsza, Mazur, Podlasia i nigdy
nie natknąłem się na „zrzuty”, a tu w ciągu kilku dni dwa, z czego okoliczności
tego drugiego to tak jakby „6” w totolotka.
Wspomniałem
o pogodzie. No właśnie. Ta tej jesieni mnie nie rozpieszczała.
Kiedy
nie mogłem jechać była piękna, a kiedy przychodził czas mojej wyprawy była co
najwyżej średnia. Dlatego też kompletnie nie jestem zadowolony z jakości
wykonanych zdjęć. Bliskich spotkań miałem niewiele, a do tego w słabych
warunkach oświetleniowych. Po tej jesieni pozostaną mi jednak wspomnienia z
wizjera lornetki, w której miałem okazje podpatrywać troszkę dzików czy chmarę
łań z dwoma młodymi byczkami. Był też potężny łoś łopatacz i jak zwykle masa
sarenek.
Były
też bieliki, na które nad Biebrzą naprowadziły mnie kruki. Ponownie ich chmara
dała mi jasny sygnał, że jest coś ciekawego. Gdy wychyliłem się zza krzaków
zobaczyłem to, czego mogłem się spodziewać. Padlina.
Niestety
bieliki – a były trzy – zobaczyły mnie ciut wcześniej i poderwały się do lotu.
Podszedłem bliżej by zlustrować, co jest na rzeczy. Okazało się, że to stary
jeleń o pokaźnym porożu. Leżał tu już od dobrego tygodnia i był zapewne
stołówką dla tutejszych mieszkańców. Wokoło niego zanotowałem kilka wilczych
odchodów, zresztą ślady wilczych zgryzień były też na żebrach. Tak to już jest
w przyrodzie – jeden ginie by żyć mógł inny.
Tak.
Ta jesień była dziwna. Pozostaną mi po niej jednak wspomnienia, jakie by mnie
ominęły, gdybym nie ruszył na jesienny szlak.
Z
pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz