11 listopada 2017

Puszcza i Bagna jesienią .....

Zleciało lato. Jakoś tak szybko, wręcz niespostrzeżenie. Nawet dudki, na które tak się szykowałem w tym roku były trudnym dla mnie przeciwnikiem. Niewiele z tego wyszło, dlatego też z dużym apetytem nastawiałem się na jesień.






A ta nie przychodziła. Na początku września temperatury wciąż były bardziej letnie niż jesienne, dlatego też w puszczy było nad wyraz spokojnie. Rok temu las rozbrzmiewał już klangorem żurawi, stękaniem łosi czy porykiwaniem pierwszych jeleni, a teraz. Cisza.



Wobec tego z lżejszym sumieniem odpuściłem jeden z pierwszych weekendów wrześniowych na puszczańskim szlaku, by udać się na Podlasie – nad Biebrzę. Była to troszkę sentymentalna podróż „we dwoje”, bo i okazja ku temu była znacząca. Dziesięciolecie ślubu. Z tej okazji wymyśliłem dodatkową atrakcję, jaką podczas dwudniowego pobytu na biebrzańskiej ziemi mieliśmy nadzieję zrealizować. Choć gdy wyjeżdżaliśmy w piątkowe popołudnie niebo zasnute było ciężkimi, deszczowymi chmurami to jednak po paru godzinach jazdy Dobrzańska Leśniczówka przywitała nas ciepłym wieczorem, gwiaździstym niebem i ……cykającymi świerszczami, które skutecznie zagłuszały wszystko dookoła. Nie sposób było przedrzeć się porykującym jeleniom przez ten harmider, co i tak nie było żadną stratą, gdyż aktywność byków i tu nad Biebrzą była znikoma.



Poranek na biebrzańskim szlaku był w miarę pogodny i już bardziej owocny. Dwie pary adorujących się wzajemnie łosi, stada przelatujących gęsi, żurawie zbierające się do odlotu dawały nadzieję na całkiem udany wyjazd.



Do tego popołudniowy wyjazd pod białoruską granicę na Biebrzańskie Sianokosy, doroczną imprezę regionalną, która w tym roku odbywała się w okolicach Lipska, czyli w górnym basenie rzeki Biebrzy. A że dzień był piękny to i frekwencja dopisała. Kramiki lokalnych twórców ludowych zachęcały swoimi wyrobami, a z niewielkiej sceny usytuowanej na podwórku jednego z tutejszych gospodarstw dobiegały nuty folklorystycznej muzyki. Mimo pogodnego nieba mnie martwił jednak dość porywisty wiatr, ale gdy zadzwonił telefon i głos w słuchawce potwierdził, że spotykamy się o 17.00 w barze nad Narwią wiedziałem, że plan może się udać. Niczego nieświadomej Żonie nie zdradzałem jeszcze celu naszej popołudniowej wycieczki.


W końcu wyszło na jaw co zaplanowałem.




Fachowość panów z balonowej obsługi uspokoiła mnie, kiedy to nadal mocno kołyszące się gałęzie drzew przechylały się pod naporem ostatnich porywów popołudniowego wiatru.
W okolicach Laskowca wyszukaliśmy odpowiednie miejsce do startu, zgodnego z przewidywanym kierunkiem lotu. Potem rozkładanie czaszy balonu, pompowanie i iście dynamiczna procedura startowa. Dobrze, że zdążyłem wsiąść bo miałbym naprawdę czego żałować. Mogłem spodziewać się, że będzie fajnie, ale jakość przeżywanych w następnej godzinie wrażeń wręcz mnie powaliła.




Szybciutko wznieśliśmy się na około 500m, skąd rozpościerał się „kosmiczny” widok na otaczającą nas perspektywę. Gdzieś z tyłu na horyzoncie widać było Białystok, a my kierowaliśmy się na północny zachód – w stronę Brzostowa.



Pod nami bagno Ławki, którego ogrom dopiero teraz z góry było widać po stokroć. I te ścieżki wśród traw wydeptane łosiowymi racicami.




Przedwieczorna pora sprzyjała aktywności łosi. Widzieliśmy niemal sam byki, a że sternik starał się urozmaicić nam lot, niektóre spotkania była nadzwyczaj bliskie. Momentami miałem wrażenie, że tracimy panowanie nad zbyt małą już wysokością lotu i że zaraz przyziemimy. Wówczas podwójnie odpalane dysze, których ciepło biło po głowie i karku znów powodowały szybkie wznoszenie się do góry. Znów ogromna perspektywa bagien, podziwiana z wysokości, na której ku mojemu zdziwieniu panowała totalna cisza. To jeszcze bardziej pozwalało kolekcjonować wrażenia, a odnajdywanie w tym terenie - znajomych z pieszych wędrówek - szlaków i miejsc, jeszcze bardziej dodawało uroku tym przeżyciom.









Gdzieś za Brzostowem podziwialiśmy stada żurawi i gęsi, by chwilę później szykować się do lądowania. To było oczywiście także przeżycie, tym bardziej że robiliśmy je na dwa razy. Za pierwszym razem już mieliśmy siadać, kiedy w ostatniej chwili okazało się, że miejsce lądowania w ramach jesiennych prac rolniczych przyodziane jest świeżym …….obornikiem.
Szybki manewr i znów wznosząc się przelecieliśmy nad wsią. Pomachaliśmy jeszcze mieszkańcom skupionym na przedwieczornej pogawędce na przydomowych ławeczkach i zaraz potem przysiedliśmy na polu. Przysiedliśmy to troszkę za dużo powiedziane – ot poskakaliśmy troszkę w koszu balonowym niczym kangur, po czym przyziemiliśmy na stałe. Czasza pięknie położyła się na bok, a my mogliśmy świętować udane lądowanie jak i 10-tą rocznicę ślubu szampanem, którym zaskoczyła nas obsługa balonu.




Kolejny poranek nad Biebrzą był przyrodniczo spokojniejszy, ale gdy tylko weszliśmy w las…………Grzyby, grzyby, grzyby.



To wręcz oddzielny temat w tym roku. Tam nad Biebrzą nie trzeba było zbierać podgrzybków, nie trzeba było zbierać koźlarów, bo wystarczyło zbierać prawdziwki !!! Na nie też musieliśmy robić konkursy piękności, bo nie sposób było zebrać wszystkie. Były ich setki, w koloniach po kilkanaście. Wszystko to na przestrzeni 100x200metrów.



Zresztą grzyby były wszędzie w tym roku. Jedna z wrześniowych sobót na północnym Mazowszu zaowocowała grzybobraniem mojego życia.



Podgrzybki, wszystkie niemal w słusznej „marnowanej” wielkości. A żeby tego było mało, gdzieś w olszynie przemknęła łosiowa rodzinka – klempa z dwoma łoszakami – spotkanie, które tu bynajmniej nie było dla mnie takim oczywistym. Tak, to grzybobranie czułem w udach przez dobrych kilka dni i wspominam je wyśmienicie. Jak również to kolejne, na którym po raz pierwszy w życiu znalazłem zrzut jelenia. Schylałem się po kolejnego podgrzybka, gdy oczom moim ukazało się to niebywałe znalezisko. Zapewne jeszcze wiosną zrzucone przez młodego byczka – szpicaka.



Druga połowa września to już podążanie szlakiem rykowiska, tylko że …….. rykowisko było ciągle jakieś takie na pół gwizdka. Nawet wówczas, gdy byłem „przewodnikiem” i chciałem pokazać to misterium przyrody koledze z pracy nie udało nam się osiągnąć celu. Dopiero jedna przedwieczorna sobotnia wyprawa poskutkowała wspaniałym odsłuchem. Razem z bratem zasiedliśmy wówczas na zboczu nad kanałkiem, spoglądając na otwarte łąki. A zza ściany olszyny dobiegały nas te potężne, basowe porykiwania, przejmujące słuchacza do szpiku kości. Michał nie mógł powtórzyć wypadu następnego dnia rano, ale ja wiedziałem już, gdzie się udać o świcie.
Podjechałem pod las zupełnie z innej strony. Było jeszcze dobrze ciemno, kiedy opuściłem szybę auta i wsłuchiwałem się w ciszę. Niestety wzmagał się wiatr, który nie wróżył nic dobrego. Po niebie przesuwały się już gęste chmury. Nic to jednak. Ruszyłem tam, gdzie spodziewałem się spotkać zwierzęta.
Na łąkę dotarłem jeszcze w pełnej ciemności. Na jej skraju przysiadłem pod drzewem. Już po krótkiej chwili usłyszałem ryczenie. Blisko, dość blisko. Pogoda jednak nie sprzyjała. Świt przez tę szarugę opóźniał się znacznie. W końcu usłyszałem to, co oprócz porykiwania było równie emocjonujące – walkę byków i stukot poroża. Nie trwało to długo, pewnie dwa, trzy „spięcia”, jednak to mi wystarczyło, bym mógł rzec, iż mimo zaczynającego siąpić deszczu watro było zrywać się po raz kolejny w środku nocy i gnać w teren.
Gdy się rozwidniło rozejrzałem się dookoła. Jeleni już nie było. Musiały wejść w gęstwinę. Podążyłem w kierunku podmokłych olch. Przeprawa była nad wyraz mozolna. Brnąłem niemal na oślep przez wysokie trzcinowisko, jedynie na azymut. Nim był stary betonowy przepust nad kanałkiem. Kiedyś była tu polna droga. O jej pozostałości świadczył fakt, że gdy tylko zboczyłem metr lub dwa w prawo czy w lewo wpadałem w wodę za połowę łydki. Tak więc musiałem trzymać się tego „garbu” wśród podmokłych łąk. Udało się, Znalazłem mostek i wychyliłem się z trzcin. Jelenie ryczały, choć oczywiście najpiękniej te daleko. Padało już całkiem porządnie. Przyłożyłem do oczu lornetkę i wzrokiem podążałem po okolicy. Tam, gdzie dzień wcześniej siedziałem z bratem, stał na zboczu porządny byk. Daleko na zdjęcie. Wyjąłem wabik-tubę i zadąłem kilka razy. Jeleń zaczął przyglądać się, z jakiego kierunku dobiega odgłos. W końcu ruszył ku mnie. Co kilkanaście metrów przystawał i nawąchiwał. Brnął przez wysokie trawy, lecz po kolejnym przystanku odbił w lewo. Choć starałem się by odgłos z tuby brzmiał jak najbardziej naturalnie, to jednak nie wyleczona chrypa po ostatnim przeziębieniu troszkę mi to zadanie utrudniała. Nie wiem czy nie byłem dla niego godnym rywalem czy też coś po prostu mu nie pasowało, jednak do bliższego kontaktu nie doszło. A że pogoda była marna to i zdjęcie wyszło z dużej odległości równie….marne.



Jak się okazało na pocieszenie matka natura zaplanowała dla mnie co innego.
W asyście padającego deszczu wracałem przez łąkę. By skrócić sobie dystans, szedłem na ukos kierując się na kępę krzaków, koło których słyszałem poranne starcie jeleni. Co i raz przystawałem przykładając do oczu lornetkę. Gdy tak lustrowałem nią owy krzak, wzrok mój przykuł konar gałęzi leżącej kilka metrów obok. Ale zaraz zaraz? Przecież te krzaki nie mają takich grubych konarów. Podszedłem bliżej i niemal podskoczyłem z radości. Na łące leżała tyka złamanego poroża.




Był to efekt porannego starcia, w którym jeden z samców niefortunnie stracił oręże. Tyle lat przechadzam się po lasach i łąkach Mazowsza, Mazur, Podlasia i nigdy nie natknąłem się na „zrzuty”, a tu w ciągu kilku dni dwa, z czego okoliczności tego drugiego to tak jakby „6” w totolotka.

Wspomniałem o pogodzie. No właśnie. Ta tej jesieni mnie nie rozpieszczała.



Kiedy nie mogłem jechać była piękna, a kiedy przychodził czas mojej wyprawy była co najwyżej średnia. Dlatego też kompletnie nie jestem zadowolony z jakości wykonanych zdjęć. Bliskich spotkań miałem niewiele, a do tego w słabych warunkach oświetleniowych. Po tej jesieni pozostaną mi jednak wspomnienia z wizjera lornetki, w której miałem okazje podpatrywać troszkę dzików czy chmarę łań z dwoma młodymi byczkami. Był też potężny łoś łopatacz i jak zwykle masa sarenek.








Były też bieliki, na które nad Biebrzą naprowadziły mnie kruki. Ponownie ich chmara dała mi jasny sygnał, że jest coś ciekawego. Gdy wychyliłem się zza krzaków zobaczyłem to, czego mogłem się spodziewać. Padlina.



Niestety bieliki – a były trzy – zobaczyły mnie ciut wcześniej i poderwały się do lotu. Podszedłem bliżej by zlustrować, co jest na rzeczy. Okazało się, że to stary jeleń o pokaźnym porożu. Leżał tu już od dobrego tygodnia i był zapewne stołówką dla tutejszych mieszkańców. Wokoło niego zanotowałem kilka wilczych odchodów, zresztą ślady wilczych zgryzień były też na żebrach. Tak to już jest w przyrodzie – jeden ginie by żyć mógł inny.

Tak. Ta jesień była dziwna. Pozostaną mi po niej jednak wspomnienia, jakie by mnie ominęły, gdybym nie ruszył na jesienny szlak.



Z pozdrowieniem

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz