Pytają
mnie znajomi czy od lat powielane te same wiosenne scenariusze mnie nie nudzą?
Tak było i tym razem. Znów nad Biebrzę? Przecież to już widziałeś, znasz tam
każdy kąt, każdą łąkę, drzewo czy rzeczny zakręt. A my? Znamy te Twoje coroczne
opowieści.
Odpowiadam
im wówczas niczym stary bajko-pisarz. Znacie? No to posłuchajcie…
Dźwięk
budzika coraz śmielej wciskał się do jego uszu. Ostatnie obrazy snu odpływały
gdzieś daleko, ustępując miejsca pierwszym oznakom świadomości. Otworzył
powieki. Wstał bez zbędnego ociągania się i przymknął uchylone okno. Zrobił
kilka przysiadów, potarł dłońmi ramiona. Spojrzał na łóżko. Ciepła nadal
pościel zdawała się kusić go do powrotu. „Nie tym razem” – pomyślał.
Wszystkie
bagaże stały na środku dużego pokoju. Część z nich spakował już wieczorem, by
teraz nie tracić czasu. Szybka poranna toaleta, dwie kanapki zjedzone w biegu i
już mógł wychodzić. Zgarnął jeszcze ze stołu mapy, które w ostatnich dniach
studiował nader pieczołowicie. Cichutko wszedł do sypialni i obdarował śpiącą żonę
czułym buziakiem. Patrząc na nią, przez chwilę zastanawiał się, jak wielkie ma
szczęście mając koło siebie kobietę, która rozumie jego życiowe pasje i
coroczny samotny pęd, by móc się z nimi spotkać.
Na
osiedlowym parkingu panował środek nocy. Gdzieś pod płotem przemknął bury
kocur. Wrzucił resztę pakunków do bagażnika i ruszył.
Kilka
zakrętów, trzy skrzyżowania i wytoczył się na ekspresówkę. Śmielej wcisnął gaz,
a auto jakby bardziej ochoczo wyrwało do przodu. Termometr wskazywał zaledwie
3st, a pokładowy komputer wyrzucał komunikat: Uwaga ślisko – jedź ostrożnie !!!
Faktycznie.
Miał nadzieję, że ponad dwutygodniowa zimna aura się przełamie i że w końcu
obudzi się prawdziwa wiosna. Ta jednak ani myślała i tylko trzymała go w
niepewności.
-
Jechać nie jechać?- zadawał sobie to pytanie w ostatnich dniach często. W końcu
jednak zadzwonił i zarezerwował nocleg. Tam gdzie zawsze, tam gdzie lubił
najbardziej – w Dobarzu. W miejscu przepełnionym spokojem, równowagą i
harmonią, jakiej teraz potrzebował. Chciał ten wyjazd przeżywać całym sobą,
cieszyć się każdą jego minutą, a dobarski dwór jak zwykle był tego gwarancją.
Pozostawało wierzyć mu jedynie, że zapewnienia pogodynki się nie sprawdzą. Jak
to mówią nie ma złej pogody, a są tylko źle ubrani ludzie. Z tą maksymą
opuszczał zasnutą nocą Warszawę.
No
właśnie. Wsiadając do samochodu zauważył piękne gwiaździste niebo, które wlało
w jego serducho szczyptę nadziei. Przecież nie potrzebował wiele - ot 3 dni bez
deszczu i względnie czyste niebo.
Gładki
asfalt znikał pod kołami samochodu. Czerń nocy rozświetlały jasne smugi
reflektorów, przyciągające skupiony wzrok. Momentami, gdy droga pokonywała
kolejne wzniesienie, zza jego wierzchołka wyłaniało się sklepienie nieba, gęsto
przyodziane gwiazdami. Zdawało się, jakby gdzieś na horyzoncie nitka drogi
spotykała się z nim i znikała w jego czeluściach. W głośnikach rozbrzmiewał
aksamitny i liryczny głos Michała Bajora. Czasem tylko czerwone światła stopów
doganianych co chwilę Tirów, wytrącały go ze swoistego letargu i wsłuchiwania
się w tekst piosenek. Lubił ten stan, to poczucie podróży w „nieznane”, ku
nowym „wielkim przygodom”. Był przecież poniedziałek. Początek tygodnia.
Zdecydowana większość normalnych ludzi przewracała się na drugi bok, łapiąc
ostatnie kwadranse snu zanim zbudzi ich świadomość nieubłaganego poczucia
obowiązku wstania do pracy. A on? Właśnie dziś miał to gdzieś. Co więcej przez
weekend wyparł już wszystko związane z pracą ze swojej głowy, w której teraz
pozostawały już tylko myśli czyste i nieskażone niczym niewłaściwym. Myśli o
kolejnym spotkaniu z niebanalną przyrodą.
Kwietniowy,
rześki świt przywitał go gdzieś za Ostrowią Mazowiecką. Sunął szosą tak szybko
jak się dało, a dawało się różnie. Ciągły remont drogi na Białystok nie
pozwalał na więcej. Na pocieszenie rozmarzył się, że już za rok niemal całą
trasę pokona drogą szybkiego ruchu, co znacząco skróci mu czas podróży. Dzień powoli
budził się do życia. Pomarańczowy okrąg słońca rozświetlał młode wikliny. Na
ich delikatnych, niewielkich jeszcze listkach gromadziły się kropelki wody,
które dodatkowo nadawały wyrazistości wiosennej zieleni. Z każdą minutą ta sama
zieleń wynurzała się z mglistych, mlecznych obłoków snujących się bezładnie po
okolicy, by po horyzont ubierać nadrzeczne łąki, szuwary i towarzyszące im
głowiaste wierzby.
Główną
trasę pozostawił gdzieś daleko za sobą, a droga z czarnego asfaltu dawno już
zmieniła się w piaszczysto-polno-łąkowy dukt. Jego autko dzielnie radziło
sobie w takim terenie jednak musiało skapitulować, gdy na środku drogi, tuż
przed lekkim pagórkiem pojawiła się spora kałuża. Zatrzymał się i zgasił
silnik. Przez chwilę wsłuchiwał się w krzyk ciszy, jaki nastał nagle wewnątrz
samochodu. W końcu otworzył drzwi auta i wysiadł. Zaciągnął w nozdrza błotnisty
zapach. Płuca wypełniły się zimnym powietrzem, drażniąc nieco, dopiero co
zaleczone oskrzela. Odruchowo próbował odkaszlnąć, jednak z trudem zgasił ten
impuls w zarodku. Leciutki wiaterek przemykał po policzkach i zaczynał wciskać
się pod bawełnianą bluzę. Jego oczy, podrażnione porannym chłodem zaszkliły
się. Wytarł rękawem malutką łezkę, wypływającą gdzieś z kącika oka.
Wyjął
z samochodu ciemno zieloną kurtkę i gdy tylko ją założył, od razu poczuł
ciepło, rozpływające się po plecach. Sięgnął po lornetkę. Przez chwilę wodził
nią gdzieś po horyzoncie, jednak jego wzrok powrócił do zagradzającej mu
przejazd kałuży. Podszedł bliżej.
-
Bez gumiaków się nie obejdzie – szepnął sam do siebie.
Wyjął
z bagażnika ciemny, brezentowy pokrowiec, w którym trzymał kalosze i wodery.
Naciągnął na nogi te drugie. Wstał. Kucnął dwa razy, by nogawki bojówek
naturalnie ułożyły się w cholewach. Podszedł do kałuży. Lewą stopą badawczo
sprawdził grunt. Było dość twarde, więc zrobił kilka kolejnych kroków.
Poruszone podłoże zmąciło przejrzystą dotąd wodę. Postał tak chwilę namyślając
się co dalej. Odległe podmokłe łąki kusiły swoim urokiem. Wreszcie odwrócił
się, wsiadł do auta i przekręcił kluczyk. Podjął ryzyko przeprawy. Wycofał
kilka metrów i przytulił się bliżej prawej strony pobocza. Tu przeszkoda
wydawała się być najwęższa. Ruszył dość dynamicznie i gdy już wydawało się, że
pokona kałużę bez problemu, lewe koło wciągnęła błotnista maź. Próbował
kilkukrotnie rozbujać samochód, ale koła kręciły się w miejscu. Wysiadł. Był
zły na siebie, głównie dlatego, że narobił sobie kłopotu, zamiast delektować
się pięknem tego poranka. Pozbierał trochę większych kamieni, które starał się
upchnąć pod oponą. Znów spróbował wycofać, jednak i tym razem próba nie
powiodła się.
- No
cóż – rzekł do siebie. – Nic z tego nie będzie.
Zdecydował,
że weźmie cały ekwipunek i ruszy przed siebie piechotą, a autem zajmie się
później. Samochód na szczęście stał troszkę z boku drogi, zresztą kto i po co
miałby się tu teraz po tych łąkach pałętać. No chyba, że taki sam wariat jak
on. Na plecy zarzucił plecak, pod którym przymocował zrolowaną w spory rulon
maskującą siatkę. Na szyi dyndała lornetka, a w dłoniach trzymał aparat.
Zamknął drzwi z kluczyka, by odgłosem alarmu nie mącić naturalnych dźwięków
przyrody.
Ruszył
przed siebie. Z każdym kwadransem wokoło robiło się jaśniej, cieplej i coraz
bardziej gwarno. Wszechobecne kumkanie zielonych żab wodnych przekrzykiwane
było jedynie przez czarne rybitwy i mewy śmieszki. Tu i ówdzie nadlatywały
nieduże stadka batalionów, które przysiadały na niewielkich błotnych
wzniesieniach pośród rzecznych rozlewisk. Na skraju polnej grobli, którą się
poruszał przechadzały się brodźce. Na większych zalewiskach pośród łąk widać
było większe stada sporych kształtów. Czujne oko rozpoznawało w nich gęsi i
różnego rodzaju kaczki. Wszystko to charakteryzował duży dynamizm ruchu, który
nie pozwalał nudzić się obserwatorowi.
Przystanął
przy krzaku wikliny. Ciemny, duży ptak, wyraźnie odcinający się na tle
błękitnego już nieba, przykuł jego wzrok. Przyłożył lornetkę do oczu i wnet
rozpoznał, z czym ma do czynienia. Ptak lotem patrolowym szybował nad sporym
starorzeczem, by w końcu przysiąść na jego skraju.
Bocian
czarny, bo o nim mowa, nie jest tak pospolity jak jego brat – bocian biały, tak
więc to poranne spotkanie ogromnie go ucieszyło. Wnet pojął, dlaczego tak lubi
tu przyjeżdżać. Kraina ta za każdym razem zaskakiwała go czymś nowym,
niezwykłym i wyjątkowo ciekawym. To dla takich samotnych spotkań z piękną
przyrodą był gotów zrywać się w środku nocy, gnać przez pół Polski by podziwiać
to piękno i utrwalać je na zdjęciach.
Znów
w nozdrza wpadło rześkie powietrze. Uśmiechnął się sam do siebie. Cieszył się,
że każda wizyta kończyła się niebanalnym spotkaniem z przyrodą. Na wyciągnięcie
ręki zawsze miewał tu to, co niegdyś tak podziwiał w różnego rodzaju albumach,
zdjęciach czy przyrodniczych filmach
Tak
rozmyślając dotarł do kolejnej sporej kałuży, przegradzającej mu dalszą drogę.
Rzeka, szeroko rozlana po łąkach, przesączała się tu leniwie przez piaskową
groblę. Woda była klarowna i bez trudu widać było żwirowe dno. Tuż przy nim, za
niewielkimi kamyczkami chowały się wszędobylskie, małe kiełbiki. Czasem
pojawiła się drobna płotka czy klenik. Tam gdzie woda wpadała do przydrożnego
rowu, wśród gęstwiny wijących się traw, dostrzec można było dziesiątki pijawek.
Na myśl, że coś takiego mogłoby przyczepić się mu do nogi, aż wzdrygnął.
Zrobił
kilka kroków, lecz pozornie płytka przeszkoda okazała się być całkiem sporym
głęboczkiem. Do przelania woderów brakowało już może 2-3 centymetrów, więc
postanowił nie ryzykować. Ich zamoczenie mogłoby zniwelować jego dalsze,
dzisiejsze plany, a to zabolałoby go najbardziej. Położył plecak i aparat,
zdjął wodery i spodnie. Wszystko zarzucił na ramię i wszedł do kałuży. Już po paru
krokach jego stopy były zdrętwiałe. Czuł jakby milion szpilek w jednej chwili
wbijało się w jego nogi. Każdy kamyczek powodował nie lada ból. Zacisnął zęby i
w miarę jak najszybciej pokonywał kolejne metry. Woda sięgała do połowy uda i
okazała się bardzo zimna. Dla niej wiosna, jaką widział dookoła, dopiero
nadchodziła. W końcu wygramolił się na suchy ląd. Cieszyła go perspektywa tego,
że dotarł do miejsc, do których docierają tylko najwytrwalsi miłośnicy
biebrzańskich wędrówek. Przed sobą miał piękne, poprzelewane biebrzańską wodą
łąki, wśród których niczym bezludne wyspy wyłaniały się porośnięte świeżą
zieloną trawką wzniesienia. Grobla, po której się poruszał także była ciekawym
miejscem. Co i rusz przysiadały na niej ptaki. Tych było tu bardzo dużo. Widać
było, że to apogeum wiosennych przelotów.
Nagle
z prawej strony nadleciało spore stadko batalionów. Wtórowała im –jak to często
bywa – czajka. Ptaki usiadły na skraju rozlewiska i rozpoczęły żerowanie. Widać
było już pierwsze oznaki tokowiska. Samice niewzruszone poszukiwały smakowitych
kąsków, tymczasem samce przybierały godowe pozy zabiegając tym samym o względy
płci pięknej. Niekiedy dochodziło do niewielkich pojedynków, kiedy w zbyt
bliskiej odległości pojawił się pięknie ubarwiony rywal. Ptaki podskakiwały
wówczas do góry odpychając się nóżkami. Było to bardzo widowiskowe, ale dość
trudne do uchwycenia w kadr.
Niewiele
myśląc postanowił spróbować i utrwalić na zdjęciu te chwile. Ocenił gdzie
będzie miał największe szanse na to, że bataliony przysiądą, wziął poprawkę na
kąt padania promieni porannego słonka i rozłożył ekwipunek. Zbudował niewielką
konstrukcję i skrzętnie ją zamaskował wojskową siatką. Wsunął się do środka.
Teraz pozostawało już tylko czekać.
Jak
to zwykle bywa w takich przypadkach , zazwyczaj ptaki siadają wszędzie, tylko
nie tam, gdzie tego byśmy oczekiwali. Tym razem jednak sprzyjało mu szczęście i
już po około godzinie pierwszy „zwiadowca” przysiadł nieopodal czatowni. Za nim
chwilę później zaczęły lądować kolejne. Ptaki z początku nieufnie rozglądały
się dookoła, ale im było ich więcej tym śmielej zaczęły sobie poczynać. Po
kilku minutach zachowywały się już zupełnie swobodnie, co jeszcze bardziej go
ucieszyło.
Zdjęcia
prezentowały się bardzo ciekawie
Poranna
część dnia spędzona na zachodnim brzegu Biebrzy dobiegała końca. Słońce wzeszło
już dość wysoko, a jego żołądek dopominał się o swoje. Postanowił wracać.
Pozostawała jednak sprawa samochodu, który można by rzec, że też został
„wciągnięty” w bagno. Ku jego uciesze jednak, gdy zbliżał się do auta,
podjechała czarna terenówka. Przyjazny właściciel sam zaoferował swoją pomoc i
po chwili było po kłopocie. Jak się okazało był nim także „biebrznięty” więc
rozmowa zeszła od razu na przyjazne i ciekawe tematy. Po kwadransie i życzliwym
do zobaczenia znów zasiadł za kierownicą i ruszył na obfite podlaskie
śniadanie.
„Bar
u Dany” – to swojego rodzaju biebrzański klasyk i znane miejsce wypadowe w
dolinie Biebrzy i Narwi. Lubił się tu zatrzymywać, przekąsić to i owo. Tym
razem skusiła go jajecznica na kiełbasie, którą spałaszował w olimpijskim
niemal tempie. Sympatyczny właściciel jak zwykle zagadnął go pytaniem o to, co
w terenie.
- A
Pan tym razem sam – zapytał?
-
Tak tym razem samotnie zwiedzam – odpowiedział.
- Ot
to nie ma Pan szczęścia. Przed chwilą była tu jedna młoda Pani z lornetką,
która też przyjechała podziwiać ptasie przeloty. Tak to byście pozwiedzali
sobie razem – puścił oko, co wywołało szczery uśmiech na obu ich twarzach, po
czym życzliwa rozmowa zeszła na temat wyższej niż w poprzednich latach
biebrzańskiej wody.
Dobrze
jeszcze przed południem opuścił Wiznę, by udać się nieco w górę Biebrzy – w
okolice Brzostowa/Chylin. Po drodze nie odmówił sobie oczywiście spojrzenia na
biebrzańską krainę z punktu widokowego w Burzynie. Lubił to miejsce głównie ze
względu na szeroką perspektywę, jaką można było stąd podziwiać. Pięknie wijąca
się w dole błękitna rzeka kontrastowała z zielenią nadrzecznych chabazi, a
okoliczne łąki były areną ptasiej aktywności. Tu zawsze wprawne oko dojrzało
kilka łosi. Tak było i tym razem. Liczył powoli – jeden, drugi, tam kolejny a
tu dwa. Nagle jego wzrok przykuł brązowy kształt na jednej z wyniesionych nad
rozlewiska wysepek. To oczywiście była klempa z dwojgiem raczkującego dopiero
co potomstwa. Sprytnie wybrała sobie miejsce narodzin – wysepka wśród rozlewisk
gwarantowała jej bezpieczeństwo przed wilkami.
Tak
rozkoszując się widokiem łosi usłyszał zza pleców głośne gęganie. Tuż obok
wieży widokowej przeleciało kilka gęsi.
Z
uśmiechem na buzi opuszczał Burzyn by już za chwilę przenieść się do innej
magicznej bajki tego dnia. Na polach przed wsią Mocarze jego wzrok przykuło
olbrzymie kilku tysięczne stado ptaków.
W
pierwszej chwili myślał, że to szpaki jednak obraz w lornetce nie pozostawił
wątpliwości !!! To były one !!! Całe ich bataliony !!! Nigdy w życiu nie
widział ich w jednym miejscu w takiej ilości. Ptaki w pewnej chwili poderwały
się i gdy myślał, że odlecą, zrobiły nagły zwrot w lewo i zaczęły zawracać w
kierunku pola na którym żerowały. Nim ponownie usiadły, poleciały jeszcze nieco
w kierunku rzeki, po czym ponownie zawróciły. Zwroty ich już same w sobie były
czymś niezwykłym. Ktoś, kto kiedykolwiek obserwował stada batalionów wie
dokładnie o czym mówię. Ptaki te w ułamku sekundy jak na komendę zmieniają tor
lotu. Z dalszej odległości wygląda to jakby całe stado zmieniało kolory – z
czarnego na biały. Jest to efekt tego, że pochylając się w jedną stronę
pokazują swoje jasno ubarwione brzuszki, a że robią to synchronicznie wszystkie
osobniki naraz daje to właśnie wspomniany efekt.
Miał
tego dnia szczęście. Ptaki przysiadły nieco bliżej ponownie zaczęły zajmować
się żerowaniem. Było to naprawdę olbrzymie stado pięknie ubarwionych samców.
Czuł
się wyjątkowo. Obrazki, jakie miał właśnie przed sobą, nawet tu nad Biebrzą
były już rzadkością.
Poobserwował
jeszcze trochę te piękne ptaki, po czym jak to bywa stado poderwało się i
odleciało w kierunku Brzostowa.
Właśnie
Brzostowo i jego łąki pokryte kaczeńcami były kolejnym punktem postoju na
trasie dzisiejszej wycieczki. Zatrzymał auto przy „kamieniołomie” jak zwykł
nazywać lokalne miejsce wydobywania ogromnych kamieni i głazów narzutowych.
Przed nim w kierunku na wschód rozpościerał się kolejny piękny Biebrzański
krajobraz.
Ponownie
zarzucił na plecy plecak wraz z całym ekwipunkiem i skierował się w stronę
kaczeńcowych pól. Kątem oka zauważył za plecami nieco ciemniejące niebo.
Światło zdawało się malować mu kolejny obraz. Coraz bardziej granatowe odbicie
lustra wody kontrastowało z żółcią kwiatów i zielenią łąk. Wśród nich wypatrzył
kilka gęsi.
Chmury
jednak przesuwały się dość szybko, więc zrezygnował z zasiadki. Udało mu się
jednak sfotografować czajkę, pięknie pozującą niczym diwa operowa na teatralnej
scenie. Brzostowskie łąki to znane miejsce wśród miłośników ptasiej fotografii.
I tym razem widać było skrzętnie zamaskowanych zapaleńców.
Przysiadł
na głazowisku. Poobserwował sobie jeszcze okolice przez lornetkę. Popołudnie
nadal było gwarne od ptasich krzyków. Nadal w oddali przelatywały stada
batalionów, czasem niewielkie klucze gęsi. Rwetes czyniły rybitwy i czajki. W
oddali bieliły się łabędzie i czaple białe. Po rozlewiskach pływały łyski.
Harmonia i piękno – to słowa, jakie cisnęły mu się na myśl.
Po
kilku kwadransach postanowił kierować się do Dobarza. Stanął przed corocznym
pytaniem. Jechać od północy czy od południa? Od północy miał w perspektywie
dziurawą drogę w okolicach Sośni, ale też i wizytę na Białym Grądzie w
Mścichach. Wiedział jednak, że przy tym stanie wody dotarcie do wieży widokowej
będzie ciężkie. Od południa natomiast mógł zajrzeć na Zajki oraz przetoczyć się
powoli południową częścią Carskiej Drogi.
Jak
zwykle z rozważań niewiele wyszło. Połączył oba warianty. Pojedzie od północy,
zajrzy na Mścichy, a potem mijając Dobarz przejedzie całą Carską Drogę aż do
Zajek.. Tak też zrobił.
W
Mścichach był już dobrze po 16.00. Tu było ciszej. Co prawda nieopodal grobli
udało mu się sfotografować stadko batalionów, jednak widać było tu większy
spokój. Dotarł do kałuży przy bocianim gnieździe. Dalsza droga była możliwa do
przebycia jedynie porządnym autem terenowym lub w woderach. Miodem dla jego
duszy były bekasy. Było ich sporo, a ich „beczące” odgłosy nie były niczym
zmącone. Przez chwilę zastanawiał się iść czy nie, ale w konsekwencji przełożył
te odwiedziny na inny dzień. Wrócił do auta i skierował się w stronę Osowca.
Po
dobrych 30 minutach z drogi Grajewo – Mońki skręcił w prawo. A więc Carska.
Znów po kilku miesiącach przerwy był na jej szlaku. Jechał powoli. To, co
przykuło od razu jego uwagę to mokry teren. No może do tego, co widział tu
przed trzema laty jeszcze sporo brakowało, ale jednak była to znacząca zmiana w
stosunku do poprzedniego suchego roku. Zatrzymał się na platformie przy
bagiennej brzezince. Nagle, gdy tak przyglądał się leśnemu poszyciu zauważył
wystający z trawy długi dziób. To był żuraw, który właśnie tu postanowił
założyć gniazdo. To niezwykłe, że zdecydował się na to tak blisko drogi.
Zrobiło to na nim niesamowite wrażenie. Kolejny raz Carski trakt pokazał swoje
niezwykłe oblicze.
Sosnowy
bór był już pusty. Łosie już kilka tygodni temu ruszyły na bagna. Opuściły
swoje zimowe rewiry, a ich obecność znaczyły tylko pozgryzane młode sosny. A
więc nadrzeczne łąki i podmokłe olsy – tam powinien liczyć na spotkanie z
królem bagien.
Z tą
właśnie myślą minął Dobarz. Spowity w promieniach zniżającego się powoli słońca
dwór, jak zwykle prezentował się magicznie. Auto toczyło się powoli i do
przepisowej w tym miejscu pięćdziesiątki było jeszcze bardzo daleko. Nie był
jedynym liczącym na spotkanie z tym pięknym zwierzem. Z przeciwka minęły go
dwie jadące jak on wolno terenówki na zagranicznych numerach. Minął skręt na
Gugny, Stójkę. Postał chwilę na mostku tuż przed Honczarowską Groblą, po czym
ruszył w kierunku Długiej Luki. I gdy myślał już czy jechać do Zajek czy
zawrócić, gdzieś wcześniej w gęstwinie po prawej zamajaczył brązowy kształt.
Zatrzymał się. Zgasił silnik i wysiadł z auta. W ręku trzymał przygotowany
aparat. Przesuwając się poboczem od jednej kępy krzaków do drugiej zbliżył się do
miejsca, z którego miał lepszy widok.
Łosie,
zgryzając młode pędy olch zbliżały się do drogi. W końcu przystanęły na jej
skraju. Na własne oczy przekonał się, jak mało widoczne pozostają dla
kierowców. Jadące samochody w ostatniej chwili hamowały na widok zwierząt
stojących tuż przy drodze. Niejednokrotnie jednak w ogóle nie zauważały łosi.
Te w końcu jednak postanowiły przekroczyć Carską i po dłuższej chwili zniknęły
w zaroślach.
Pomału
nad biebrzańskie łąki wchodził zmierzch. To był odpowiedni moment by zakończyć
dzień. Poobserwował jeszcze przez lornetkę teren z wieży widokowej i ruszył w
stronę Dobarza. Tu jak zwykle wieczorem o tej porze roku nie brakowało ludzi
jego pokroju. Wszyscy rozprawiali o całodziennych wycieczkach po okolicy oraz o
tym, co udało im się sfotografować. On wsłuchując się w spokojne tony
cygańskich pieśni, zasiadł do kolacji. Rozkoszował się smakiem regionalnych
wędlin, a na deser poprosił o obłędnie wyglądające tiramisu. Porozmawiał z
managerem, pokazał kilka swoich zdjęć, dokończył chłodnego „żubra” i udał się
do pokoju. Nawet nie wiedział, kiedy usnął.
Następnego
dnia o świcie udał się na Barwik. Niebo było zachmurzone, więc i światła do
odpowiednich zdjęć nie było. Na wieży widokowej spotkał jednak równie
zakręconego przyrodą jak on jegomościa, z którym rozmawiając przez około 2
godziny wspólnie obserwowali okolicę. Udało się dostrzec kilka łosi oraz dwa
jelenie. Nad łąkami szybował bielik. Od wschodu niebo rozjaśniało się, co
budziło nadzieję na słoneczną część reszty dnia. W związku z tym postanowił
wracać na śniadanie, a tuż po nim wyruszyć w okolice Dolistowa.
Tak
też zrobił. Dzień był piękny, choć słońce było lekko przymglone. Dolistowo jak
zwykle żyło swoim, spokojnym rytmem. Przy kościele skręcił w lewo i zatrzymał
się pod sklepem. Kupił butelkę wody i pamiątkowy, przedstawiający bataliona, wypalany
w drzewie obrazek. Następnie udał się na most, gdzie postał troszkę
zachłystując się rozległym widokiem. W końcu ruszył szutrówką. Toczył się
wolniutko rozglądając się wokoło. Co i raz przystawał przykładając do oczu
lornetkę. Udało mu się poobserwować kuliki wielkie, jednak odległość do nich
była dość duża, aby mógł wykonać ciekawe zdjęcie.
W
pewnej chwili do jego uszu dobiegło głośne „kwili, kwili”. Znał ten głos, więc
zaczął uważnie przyglądać się łące, przy której stał. W końcu, gdzieś po lewej
zauważył rudawego ptaka z nieproporcjonalnie długim dziobem.
To
był rycyk. Stał nieruchomo wśród traw. Tuż obok niego żerowało stadko
batalionów. Te jednak po chwili poderwały się do lotu i poleciały w sobie tylko
znanym kierunku. Szybka ocena sytuacji. Kilkanaście metrów od rycyka była kępa
gęstej wikliny. Była więc szansa na bliskie i niezauważone podejście. Dodatkowo
sprzyjało też światło, które miałby za plecami. Niewiele myśląc wysiadł
ostrożnie z samochodu, chwycił statyw, na którym zamontował aparat i obchodząc
łąkę szerokim łukiem zmierzał do krzaka wikliny. Stąpał ostrożnie czuwając nad
tym, aby cały czas na lini on – rycyk był krzak. Chodziło o to, aby ptak nie
zauważył zbliżającego się intruza. Manewr udał się i już po kilku minutach był
kilkanaście metrów od celu swoich podchodów. Rycyk zdawał się być spokojny i
zaczął nawet wydziobywać z podłoża różne smakowite kąski.
Usadowił
się wygodnie w ukryciu i ustawił statyw w najniższym położeniu. Chodziło o
możliwie największą stabilność zestawu, bo wiejący dość silny wiatr powodował
lekkie drżenie. W końcu udało się i rozpoczął fotografowanie. Był bardzo
usatysfakcjonowany, że podszedł rycyka tak blisko. Tło, jakie miał przypomniało
mu pewne zdjęcie tego ptaka, które kilka lat temu znalazł w internecie. Wówczas
zamarzył, że może i on zrobi kiedyś taką fotografię. Kompozycja był podobna, odległość
iście wymarzona, więc miał teraz na to okazję.
Rycyk
dał mu sporo czasu i choć przez jego większość stał nieruchomo, to jednak
ujęcia były obiecujące. W końcu ptak poderwał się i odfrunął.
Był
bardzo zadowolony. Cieszył się sam do siebie. Resztę dnia spędził w tych
okolicach. Odwiedził Kopytkowo spoglądając na Czerwone Bagno z wieży wznoszącej
się wysoko nad okolicę. Nie obyło się bez zajrzenia do Jagłowa. Widok domów i
stodół przyklejonych niemal bezpośrednio do koryta Biebrzy zawsze działał na
niego kojąco. Wieś ta miała swoją magię, w jakiejś części przypominającą mu
beztroski czas dzieciństwa i wakacji spędzanych u wujostwa pod Warszawą.
W
powrotnej drodze postanowił ponownie „spatrolować” Carską. Było dość wcześnie
by wracać do Dobarza. Znów sunąc powoli zbliżał się do Długiej Luki. Z dala już
zauważył dwa stojące na poboczu samochody. W tych okolicach mogło oznaczać to
tylko jedno. Łosie. Tak też było. W nieznacznej odległości od drogi sympatyczna
rodzinka zajadała się młodymi kaczeńcami. Nie uszło to uwadze fotografom,
którzy skrzętnie dokumentowali te chwile.
Za
ich plecami stawały kolejne auta i kolejne długie obiektywy ustawiały się na
linii olch. W pewnej chwili podjechała czarna terenówka, która wczoraj pomagała
mu wydostać się z błota.
Przywitał
się z wczorajszym znajomym, który zdawał się być nieco roztrzęsiony.
-
Słuchaj – przed chwilą na Carskiej strzeliłem życiowe zdjęcie – zagadnął
właściciel terenówki. – Jadę powoli rozglądając się za łosiami i nagle na
starej karpie zwalonego drzewa zauważyłem rudawy kształt. Myślę lis. Wycofałem
kilkanaście metrów, przykładam lornetkę do oczu i nie wierzę. Ryś !!! Tuż przy
drodze, ze 30 metrów. Co prawda tło było takie sobie, ale sam obiekt – sam
wiesz – szóstka w totolotka !!!
Nieznajomy
pokazał zdjęcia, które faktycznie robiły wrażenie. No proszę, proszę – ryś na
Carskiej. To już rarytas. Na takie zdjęcia czeka się latami. On jednak z tej
wyprawy też wracał ze swoją „życiówką” i spełnionym fotograficznym marzeniem –
rycykiem.
Porozmawiali
jeszcze dobrą godzinę o przyrodniczych wyprawach, po czym życząc sobie pięknych
kadrów rozjechali się w swoje strony. On obrał kierunek na Warszawę. Znów
żegnał się z Biebrzą w nadziei na kolejną wizytę, tym razem zapewne jesienną.
Bukowisko i piękny łopatacz na tle pożółkłych brzezin - pomysł na taką
fotografię zrodził mu się w głowie. Wiedział, że być może potrzebował będzie
kilku sezonów by ten cel osiągnąć, ale przygoda z rycykiem była dowodem na to,
że jego fotograficzne marzenia się spełniały. Póki co jednak, rozmyślał o
pewnej wierzbie mazowieckiej, w której dudki jak rok temu założyły gniazdo …
Z
pozdrowieniami
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz