30 maja 2017

Biebrzański Rycyk – fotograficzne marzenie …..

Pytają mnie znajomi czy od lat powielane te same wiosenne scenariusze mnie nie nudzą? Tak było i tym razem. Znów nad Biebrzę? Przecież to już widziałeś, znasz tam każdy kąt, każdą łąkę, drzewo czy rzeczny zakręt. A my? Znamy te Twoje coroczne opowieści.
Odpowiadam im wówczas niczym stary bajko-pisarz. Znacie? No to posłuchajcie…



Dźwięk budzika coraz śmielej wciskał się do jego uszu. Ostatnie obrazy snu odpływały gdzieś daleko, ustępując miejsca pierwszym oznakom świadomości. Otworzył powieki. Wstał bez zbędnego ociągania się i przymknął uchylone okno. Zrobił kilka przysiadów, potarł dłońmi ramiona. Spojrzał na łóżko. Ciepła nadal pościel zdawała się kusić go do powrotu. „Nie tym razem” – pomyślał.
Wszystkie bagaże stały na środku dużego pokoju. Część z nich spakował już wieczorem, by teraz nie tracić czasu. Szybka poranna toaleta, dwie kanapki zjedzone w biegu i już mógł wychodzić. Zgarnął jeszcze ze stołu mapy, które w ostatnich dniach studiował nader pieczołowicie. Cichutko wszedł do sypialni i obdarował śpiącą żonę czułym buziakiem. Patrząc na nią, przez chwilę zastanawiał się, jak wielkie ma szczęście mając koło siebie kobietę, która rozumie jego życiowe pasje i coroczny samotny pęd, by móc się z nimi spotkać.
Na osiedlowym parkingu panował środek nocy. Gdzieś pod płotem przemknął bury kocur. Wrzucił resztę pakunków do bagażnika i ruszył.

Kilka zakrętów, trzy skrzyżowania i wytoczył się na ekspresówkę. Śmielej wcisnął gaz, a auto jakby bardziej ochoczo wyrwało do przodu. Termometr wskazywał zaledwie 3st, a pokładowy komputer wyrzucał komunikat: Uwaga ślisko – jedź ostrożnie !!!

Faktycznie. Miał nadzieję, że ponad dwutygodniowa zimna aura się przełamie i że w końcu obudzi się prawdziwa wiosna. Ta jednak ani myślała i tylko trzymała go w niepewności.
- Jechać nie jechać?- zadawał sobie to pytanie w ostatnich dniach często. W końcu jednak zadzwonił i zarezerwował nocleg. Tam gdzie zawsze, tam gdzie lubił najbardziej – w Dobarzu. W miejscu przepełnionym spokojem, równowagą i harmonią, jakiej teraz potrzebował. Chciał ten wyjazd przeżywać całym sobą, cieszyć się każdą jego minutą, a dobarski dwór jak zwykle był tego gwarancją. Pozostawało wierzyć mu jedynie, że zapewnienia pogodynki się nie sprawdzą. Jak to mówią nie ma złej pogody, a są tylko źle ubrani ludzie. Z tą maksymą opuszczał zasnutą nocą Warszawę.

No właśnie. Wsiadając do samochodu zauważył piękne gwiaździste niebo, które wlało w jego serducho szczyptę nadziei. Przecież nie potrzebował wiele - ot 3 dni bez deszczu i względnie czyste niebo.

Gładki asfalt znikał pod kołami samochodu. Czerń nocy rozświetlały jasne smugi reflektorów, przyciągające skupiony wzrok. Momentami, gdy droga pokonywała kolejne wzniesienie, zza jego wierzchołka wyłaniało się sklepienie nieba, gęsto przyodziane gwiazdami. Zdawało się, jakby gdzieś na horyzoncie nitka drogi spotykała się z nim i znikała w jego czeluściach. W głośnikach rozbrzmiewał aksamitny i liryczny głos Michała Bajora. Czasem tylko czerwone światła stopów doganianych co chwilę Tirów, wytrącały go ze swoistego letargu i wsłuchiwania się w tekst piosenek. Lubił ten stan, to poczucie podróży w „nieznane”, ku nowym „wielkim przygodom”. Był przecież poniedziałek. Początek tygodnia. Zdecydowana większość normalnych ludzi przewracała się na drugi bok, łapiąc ostatnie kwadranse snu zanim zbudzi ich świadomość nieubłaganego poczucia obowiązku wstania do pracy. A on? Właśnie dziś miał to gdzieś. Co więcej przez weekend wyparł już wszystko związane z pracą ze swojej głowy, w której teraz pozostawały już tylko myśli czyste i nieskażone niczym niewłaściwym. Myśli o kolejnym spotkaniu z niebanalną przyrodą.


Kwietniowy, rześki świt przywitał go gdzieś za Ostrowią Mazowiecką. Sunął szosą tak szybko jak się dało, a dawało się różnie. Ciągły remont drogi na Białystok nie pozwalał na więcej. Na pocieszenie rozmarzył się, że już za rok niemal całą trasę pokona drogą szybkiego ruchu, co znacząco skróci mu czas podróży. Dzień powoli budził się do życia. Pomarańczowy okrąg słońca rozświetlał młode wikliny. Na ich delikatnych, niewielkich jeszcze listkach gromadziły się kropelki wody, które dodatkowo nadawały wyrazistości wiosennej zieleni. Z każdą minutą ta sama zieleń wynurzała się z mglistych, mlecznych obłoków snujących się bezładnie po okolicy, by po horyzont ubierać nadrzeczne łąki, szuwary i towarzyszące im głowiaste wierzby. 



Główną trasę pozostawił gdzieś daleko za sobą, a droga z czarnego asfaltu dawno już zmieniła się w  piaszczysto-polno-łąkowy dukt. Jego autko dzielnie radziło sobie w takim terenie jednak musiało skapitulować, gdy na środku drogi, tuż przed lekkim pagórkiem pojawiła się spora kałuża. Zatrzymał się i zgasił silnik. Przez chwilę wsłuchiwał się w krzyk ciszy, jaki nastał nagle wewnątrz samochodu. W końcu otworzył drzwi auta i wysiadł. Zaciągnął w nozdrza błotnisty zapach. Płuca wypełniły się zimnym powietrzem, drażniąc nieco, dopiero co zaleczone oskrzela. Odruchowo próbował odkaszlnąć, jednak z trudem zgasił ten impuls w zarodku. Leciutki wiaterek przemykał po policzkach i zaczynał wciskać się pod bawełnianą bluzę. Jego oczy, podrażnione porannym chłodem zaszkliły się. Wytarł rękawem malutką łezkę, wypływającą gdzieś z kącika oka.

Wyjął z samochodu ciemno zieloną kurtkę i gdy tylko ją założył, od razu poczuł ciepło, rozpływające się po plecach. Sięgnął po lornetkę. Przez chwilę wodził nią gdzieś po horyzoncie, jednak jego wzrok powrócił do zagradzającej mu przejazd kałuży. Podszedł bliżej. 



- Bez gumiaków się nie obejdzie – szepnął sam do siebie.

Wyjął z bagażnika ciemny, brezentowy pokrowiec, w którym trzymał kalosze i wodery. Naciągnął na nogi te drugie. Wstał. Kucnął dwa razy, by nogawki bojówek naturalnie ułożyły się w cholewach. Podszedł do kałuży. Lewą stopą badawczo sprawdził grunt. Było dość twarde, więc zrobił kilka kolejnych kroków. Poruszone podłoże zmąciło przejrzystą dotąd wodę. Postał tak chwilę namyślając się co dalej. Odległe podmokłe łąki kusiły swoim urokiem. Wreszcie odwrócił się, wsiadł do auta i przekręcił kluczyk. Podjął ryzyko przeprawy. Wycofał kilka metrów i przytulił się bliżej prawej strony pobocza. Tu przeszkoda wydawała się być najwęższa. Ruszył dość dynamicznie i gdy już wydawało się, że pokona kałużę bez problemu, lewe koło wciągnęła błotnista maź. Próbował kilkukrotnie rozbujać samochód, ale koła kręciły się w miejscu. Wysiadł. Był zły na siebie, głównie dlatego, że narobił sobie kłopotu, zamiast delektować się pięknem tego poranka. Pozbierał trochę większych kamieni, które starał się upchnąć pod oponą. Znów spróbował wycofać, jednak i tym razem próba nie powiodła się. 

- No cóż – rzekł do siebie. – Nic z tego nie będzie.

Zdecydował, że weźmie cały ekwipunek i ruszy przed siebie piechotą, a autem zajmie się później. Samochód na szczęście stał troszkę z boku drogi, zresztą kto i po co miałby się tu teraz po tych łąkach pałętać. No chyba, że taki sam wariat jak on. Na plecy zarzucił plecak, pod którym przymocował zrolowaną w spory rulon maskującą siatkę. Na szyi dyndała lornetka, a w dłoniach trzymał aparat. Zamknął drzwi z kluczyka, by odgłosem alarmu nie mącić naturalnych dźwięków przyrody.

Ruszył przed siebie. Z każdym kwadransem wokoło robiło się jaśniej, cieplej i coraz bardziej gwarno. Wszechobecne kumkanie zielonych żab wodnych przekrzykiwane było jedynie przez czarne rybitwy i mewy śmieszki. Tu i ówdzie nadlatywały nieduże stadka batalionów, które przysiadały na niewielkich błotnych wzniesieniach pośród rzecznych rozlewisk. Na skraju polnej grobli, którą się poruszał przechadzały się brodźce. Na większych zalewiskach pośród łąk widać było większe stada sporych kształtów. Czujne oko rozpoznawało w nich gęsi i różnego rodzaju kaczki. Wszystko to charakteryzował duży dynamizm ruchu, który nie pozwalał nudzić się obserwatorowi. 
Przystanął przy krzaku wikliny. Ciemny, duży ptak, wyraźnie odcinający się na tle błękitnego już nieba, przykuł jego wzrok. Przyłożył lornetkę do oczu i wnet rozpoznał, z czym ma do czynienia. Ptak lotem patrolowym szybował nad sporym starorzeczem, by w końcu przysiąść na jego skraju. 






Bocian czarny, bo o nim mowa, nie jest tak pospolity jak jego brat – bocian biały, tak więc to poranne spotkanie ogromnie go ucieszyło. Wnet pojął, dlaczego tak lubi tu przyjeżdżać. Kraina ta za każdym razem zaskakiwała go czymś nowym, niezwykłym i wyjątkowo ciekawym. To dla takich samotnych spotkań z piękną przyrodą był gotów zrywać się w środku nocy, gnać przez pół Polski by podziwiać to piękno i utrwalać je na zdjęciach.

Znów w nozdrza wpadło rześkie powietrze. Uśmiechnął się sam do siebie. Cieszył się, że każda wizyta kończyła się niebanalnym spotkaniem z przyrodą. Na wyciągnięcie ręki zawsze miewał tu to, co niegdyś tak podziwiał w różnego rodzaju albumach, zdjęciach czy przyrodniczych filmach



Tak rozmyślając dotarł do kolejnej sporej kałuży, przegradzającej mu dalszą drogę. Rzeka, szeroko rozlana po łąkach, przesączała się tu leniwie przez piaskową groblę. Woda była klarowna i bez trudu widać było żwirowe dno. Tuż przy nim, za niewielkimi kamyczkami chowały się wszędobylskie, małe kiełbiki. Czasem pojawiła się drobna płotka czy klenik. Tam gdzie woda wpadała do przydrożnego rowu, wśród gęstwiny wijących się traw, dostrzec można było dziesiątki pijawek. Na myśl, że coś takiego mogłoby przyczepić się mu do nogi, aż wzdrygnął. 
Zrobił kilka kroków, lecz pozornie płytka przeszkoda okazała się być całkiem sporym głęboczkiem. Do przelania woderów brakowało już może 2-3 centymetrów, więc postanowił nie ryzykować. Ich zamoczenie mogłoby zniwelować jego dalsze, dzisiejsze plany, a to zabolałoby go najbardziej. Położył plecak i aparat, zdjął wodery i spodnie. Wszystko zarzucił na ramię i wszedł do kałuży. Już po paru krokach jego stopy były zdrętwiałe. Czuł jakby milion szpilek w jednej chwili wbijało się w jego nogi. Każdy kamyczek powodował nie lada ból. Zacisnął zęby i w miarę jak najszybciej pokonywał kolejne metry. Woda sięgała do połowy uda i okazała się bardzo zimna. Dla niej wiosna, jaką widział dookoła, dopiero nadchodziła. W końcu wygramolił się na suchy ląd. Cieszyła go perspektywa tego, że dotarł do miejsc, do których docierają tylko najwytrwalsi miłośnicy biebrzańskich wędrówek. Przed sobą miał piękne, poprzelewane biebrzańską wodą łąki, wśród których niczym bezludne wyspy wyłaniały się porośnięte świeżą zieloną trawką wzniesienia. Grobla, po której się poruszał także była ciekawym miejscem. Co i rusz przysiadały na niej ptaki. Tych było tu bardzo dużo. Widać było, że to apogeum wiosennych przelotów.



Nagle z prawej strony nadleciało spore stadko batalionów. Wtórowała im –jak to często bywa – czajka. Ptaki usiadły na skraju rozlewiska i rozpoczęły żerowanie. Widać było już pierwsze oznaki tokowiska. Samice niewzruszone poszukiwały smakowitych kąsków, tymczasem samce przybierały godowe pozy zabiegając tym samym o względy płci pięknej. Niekiedy dochodziło do niewielkich pojedynków, kiedy w zbyt bliskiej odległości pojawił się pięknie ubarwiony rywal. Ptaki podskakiwały wówczas do góry odpychając się nóżkami. Było to bardzo widowiskowe, ale dość trudne do uchwycenia w kadr.



Niewiele myśląc postanowił spróbować i utrwalić na zdjęciu te chwile. Ocenił gdzie będzie miał największe szanse na to, że bataliony przysiądą, wziął poprawkę na kąt padania promieni porannego słonka i rozłożył ekwipunek. Zbudował niewielką konstrukcję i skrzętnie ją zamaskował wojskową siatką. Wsunął się do środka. Teraz pozostawało już tylko czekać.
Jak to zwykle bywa w takich przypadkach , zazwyczaj ptaki siadają wszędzie, tylko nie tam, gdzie tego byśmy oczekiwali. Tym razem jednak sprzyjało mu szczęście i już po około godzinie pierwszy „zwiadowca” przysiadł nieopodal czatowni. Za nim chwilę później zaczęły lądować kolejne. Ptaki z początku nieufnie rozglądały się dookoła, ale im było ich więcej tym śmielej zaczęły sobie poczynać. Po kilku minutach zachowywały się już zupełnie swobodnie, co jeszcze bardziej go ucieszyło.
Zdjęcia prezentowały się bardzo ciekawie






Poranna część dnia spędzona na zachodnim brzegu Biebrzy dobiegała końca. Słońce wzeszło już dość wysoko, a jego żołądek dopominał się o swoje. Postanowił wracać. Pozostawała jednak sprawa samochodu, który można by rzec, że też został „wciągnięty” w bagno. Ku jego uciesze jednak, gdy zbliżał się do auta, podjechała czarna terenówka. Przyjazny właściciel sam zaoferował swoją pomoc i po chwili było po kłopocie. Jak się okazało był nim także „biebrznięty” więc rozmowa zeszła od razu na przyjazne i ciekawe tematy. Po kwadransie i życzliwym do zobaczenia znów zasiadł za kierownicą i ruszył na obfite podlaskie śniadanie.

„Bar u Dany” – to swojego rodzaju biebrzański klasyk i znane miejsce wypadowe w dolinie Biebrzy i Narwi. Lubił się tu zatrzymywać, przekąsić to i owo. Tym razem skusiła go jajecznica na kiełbasie, którą spałaszował w olimpijskim niemal tempie. Sympatyczny właściciel jak zwykle zagadnął go pytaniem o to, co w terenie.

- A Pan tym razem sam – zapytał?
- Tak tym razem samotnie zwiedzam – odpowiedział.
- Ot to nie ma Pan szczęścia. Przed chwilą była tu jedna młoda Pani z lornetką, która też przyjechała podziwiać ptasie przeloty. Tak to byście pozwiedzali sobie razem – puścił oko, co wywołało szczery uśmiech na obu ich twarzach, po czym życzliwa rozmowa zeszła na temat wyższej niż w poprzednich latach biebrzańskiej wody.



Dobrze jeszcze przed południem opuścił Wiznę, by udać się nieco w górę Biebrzy – w okolice Brzostowa/Chylin. Po drodze nie odmówił sobie oczywiście spojrzenia na biebrzańską krainę z punktu widokowego w Burzynie. Lubił to miejsce głównie ze względu na szeroką perspektywę, jaką można było stąd podziwiać. Pięknie wijąca się w dole błękitna rzeka kontrastowała z zielenią nadrzecznych chabazi, a okoliczne łąki były areną ptasiej aktywności. Tu zawsze wprawne oko dojrzało kilka łosi. Tak było i tym razem. Liczył powoli – jeden, drugi, tam kolejny a tu dwa. Nagle jego wzrok przykuł brązowy kształt na jednej z wyniesionych nad rozlewiska wysepek. To oczywiście była klempa z dwojgiem raczkującego dopiero co potomstwa. Sprytnie wybrała sobie miejsce narodzin – wysepka wśród rozlewisk gwarantowała jej bezpieczeństwo przed wilkami.



Tak rozkoszując się widokiem łosi usłyszał zza pleców głośne gęganie. Tuż obok wieży widokowej przeleciało kilka gęsi.



Z uśmiechem na buzi opuszczał Burzyn by już za chwilę przenieść się do innej magicznej bajki tego dnia. Na polach przed wsią Mocarze jego wzrok przykuło olbrzymie kilku tysięczne stado ptaków.





W pierwszej chwili myślał, że to szpaki jednak obraz w lornetce nie pozostawił wątpliwości !!! To były one !!! Całe ich bataliony !!! Nigdy w życiu nie widział ich w jednym miejscu w takiej ilości. Ptaki w pewnej chwili poderwały się i gdy myślał, że odlecą, zrobiły nagły zwrot w lewo i zaczęły zawracać w kierunku pola na którym żerowały. Nim ponownie usiadły, poleciały jeszcze nieco w kierunku rzeki, po czym ponownie zawróciły. Zwroty ich już same w sobie były czymś niezwykłym. Ktoś, kto kiedykolwiek obserwował stada batalionów wie dokładnie o czym mówię. Ptaki te w ułamku sekundy jak na komendę zmieniają tor lotu. Z dalszej odległości wygląda to jakby całe stado zmieniało kolory – z czarnego na biały. Jest to efekt tego, że pochylając się w jedną stronę pokazują swoje jasno ubarwione brzuszki, a że robią to synchronicznie wszystkie osobniki naraz daje to właśnie wspomniany efekt.
Miał tego dnia szczęście. Ptaki przysiadły nieco bliżej ponownie zaczęły zajmować się żerowaniem. Było to naprawdę olbrzymie stado pięknie ubarwionych samców.





Czuł się wyjątkowo. Obrazki, jakie miał właśnie przed sobą, nawet tu nad Biebrzą były już rzadkością.
Poobserwował jeszcze trochę te piękne ptaki, po czym jak to bywa stado poderwało się i odleciało w kierunku Brzostowa.

Właśnie Brzostowo i jego łąki pokryte kaczeńcami były kolejnym punktem postoju na trasie dzisiejszej wycieczki. Zatrzymał auto przy „kamieniołomie” jak zwykł nazywać lokalne miejsce wydobywania ogromnych kamieni i głazów narzutowych. Przed nim w kierunku na wschód rozpościerał się kolejny piękny Biebrzański krajobraz.
Ponownie zarzucił na plecy plecak wraz z całym ekwipunkiem i skierował się w stronę kaczeńcowych pól. Kątem oka zauważył za plecami nieco ciemniejące niebo. Światło zdawało się malować mu kolejny obraz. Coraz bardziej granatowe odbicie lustra wody kontrastowało z żółcią kwiatów i zielenią łąk. Wśród nich wypatrzył kilka gęsi.




Chmury jednak przesuwały się dość szybko, więc zrezygnował z zasiadki. Udało mu się jednak sfotografować czajkę, pięknie pozującą niczym diwa operowa na teatralnej scenie. Brzostowskie łąki to znane miejsce wśród miłośników ptasiej fotografii. I tym razem widać było skrzętnie zamaskowanych zapaleńców.






Przysiadł na głazowisku. Poobserwował sobie jeszcze okolice przez lornetkę. Popołudnie nadal było gwarne od ptasich krzyków. Nadal w oddali przelatywały stada batalionów, czasem niewielkie klucze gęsi. Rwetes czyniły rybitwy i czajki. W oddali bieliły się łabędzie i czaple białe. Po rozlewiskach pływały łyski. Harmonia i piękno – to słowa, jakie cisnęły mu się na myśl.

Po kilku kwadransach postanowił kierować się do Dobarza. Stanął przed corocznym pytaniem. Jechać od północy czy od południa? Od północy miał w perspektywie dziurawą drogę w okolicach Sośni, ale też i wizytę na Białym Grądzie w Mścichach. Wiedział jednak, że przy tym stanie wody dotarcie do wieży widokowej będzie ciężkie. Od południa natomiast mógł zajrzeć na Zajki oraz przetoczyć się powoli południową częścią Carskiej Drogi.
Jak zwykle z rozważań niewiele wyszło. Połączył oba warianty. Pojedzie od północy, zajrzy na Mścichy, a potem mijając Dobarz przejedzie całą Carską Drogę aż do Zajek.. Tak też zrobił.





W Mścichach był już dobrze po 16.00. Tu było ciszej. Co prawda nieopodal grobli udało mu się sfotografować stadko batalionów, jednak widać było tu większy spokój. Dotarł do kałuży przy bocianim gnieździe. Dalsza droga była możliwa do przebycia jedynie porządnym autem terenowym lub w woderach. Miodem dla jego duszy były bekasy. Było ich sporo, a ich „beczące” odgłosy nie były niczym zmącone. Przez chwilę zastanawiał się iść czy nie, ale w konsekwencji przełożył te odwiedziny na inny dzień. Wrócił do auta i skierował się w stronę Osowca.

Po dobrych 30 minutach z drogi Grajewo – Mońki skręcił w prawo. A więc Carska. Znów po kilku miesiącach przerwy był na jej szlaku. Jechał powoli. To, co przykuło od razu jego uwagę to mokry teren. No może do tego, co widział tu przed trzema laty jeszcze sporo brakowało, ale jednak była to znacząca zmiana w stosunku do poprzedniego suchego roku. Zatrzymał się na platformie przy bagiennej brzezince. Nagle, gdy tak przyglądał się leśnemu poszyciu zauważył wystający z trawy długi dziób. To był żuraw, który właśnie tu postanowił założyć gniazdo. To niezwykłe, że zdecydował się na to tak blisko drogi. Zrobiło to na nim niesamowite wrażenie. Kolejny raz Carski trakt pokazał swoje niezwykłe oblicze.



Sosnowy bór był już pusty. Łosie już kilka tygodni temu ruszyły na bagna. Opuściły swoje zimowe rewiry, a ich obecność znaczyły tylko pozgryzane młode sosny. A więc nadrzeczne łąki i podmokłe olsy – tam powinien liczyć na spotkanie z królem bagien.
Z tą właśnie myślą minął Dobarz. Spowity w promieniach zniżającego się powoli słońca dwór, jak zwykle prezentował się magicznie. Auto toczyło się powoli i do przepisowej w tym miejscu pięćdziesiątki było jeszcze bardzo daleko. Nie był jedynym liczącym na spotkanie z tym pięknym zwierzem. Z przeciwka minęły go dwie jadące jak on wolno terenówki na zagranicznych numerach. Minął skręt na Gugny, Stójkę. Postał chwilę na mostku tuż przed Honczarowską Groblą, po czym ruszył w kierunku Długiej Luki. I gdy myślał już czy jechać do Zajek czy zawrócić, gdzieś wcześniej w gęstwinie po prawej zamajaczył brązowy kształt. Zatrzymał się. Zgasił silnik i wysiadł z auta. W ręku trzymał przygotowany aparat. Przesuwając się poboczem od jednej kępy krzaków do drugiej zbliżył się do miejsca, z którego miał lepszy widok.




Łosie, zgryzając młode pędy olch zbliżały się do drogi. W końcu przystanęły na jej skraju. Na własne oczy przekonał się, jak mało widoczne pozostają dla kierowców. Jadące samochody w ostatniej chwili hamowały na widok zwierząt stojących tuż przy drodze. Niejednokrotnie jednak w ogóle nie zauważały łosi. Te w końcu jednak postanowiły przekroczyć Carską i po dłuższej chwili zniknęły w zaroślach.








Pomału nad biebrzańskie łąki wchodził zmierzch. To był odpowiedni moment by zakończyć dzień. Poobserwował jeszcze przez lornetkę teren z wieży widokowej i ruszył w stronę Dobarza. Tu jak zwykle wieczorem o tej porze roku nie brakowało ludzi jego pokroju. Wszyscy rozprawiali o całodziennych wycieczkach po okolicy oraz o tym, co udało im się sfotografować. On wsłuchując się w spokojne tony cygańskich pieśni, zasiadł do kolacji. Rozkoszował się smakiem regionalnych wędlin, a na deser poprosił o obłędnie wyglądające tiramisu. Porozmawiał z managerem, pokazał kilka swoich zdjęć, dokończył chłodnego „żubra” i udał się do pokoju. Nawet nie wiedział, kiedy usnął.


Następnego dnia o świcie udał się na Barwik. Niebo było zachmurzone, więc i światła do odpowiednich zdjęć nie było. Na wieży widokowej spotkał jednak równie zakręconego przyrodą jak on jegomościa, z którym rozmawiając przez około 2 godziny wspólnie obserwowali okolicę. Udało się dostrzec kilka łosi oraz dwa jelenie. Nad łąkami szybował bielik. Od wschodu niebo rozjaśniało się, co budziło nadzieję na słoneczną część reszty dnia. W związku z tym postanowił wracać na śniadanie, a tuż po nim wyruszyć w okolice Dolistowa.




Tak też zrobił. Dzień był piękny, choć słońce było lekko przymglone. Dolistowo jak zwykle żyło swoim, spokojnym rytmem. Przy kościele skręcił w lewo i zatrzymał się pod sklepem. Kupił butelkę wody i pamiątkowy, przedstawiający bataliona, wypalany w drzewie obrazek. Następnie udał się na most, gdzie postał troszkę zachłystując się rozległym widokiem. W końcu ruszył szutrówką. Toczył się wolniutko rozglądając się wokoło. Co i raz przystawał przykładając do oczu lornetkę. Udało mu się poobserwować kuliki wielkie, jednak odległość do nich była dość duża, aby mógł wykonać ciekawe zdjęcie.



W pewnej chwili do jego uszu dobiegło głośne „kwili, kwili”. Znał ten głos, więc zaczął uważnie przyglądać się łące, przy której stał. W końcu, gdzieś po lewej zauważył rudawego ptaka z nieproporcjonalnie długim dziobem.



To był rycyk. Stał nieruchomo wśród traw. Tuż obok niego żerowało stadko batalionów. Te jednak po chwili poderwały się do lotu i poleciały w sobie tylko znanym kierunku. Szybka ocena sytuacji. Kilkanaście metrów od rycyka była kępa gęstej wikliny. Była więc szansa na bliskie i niezauważone podejście. Dodatkowo sprzyjało też światło, które miałby za plecami. Niewiele myśląc wysiadł ostrożnie z samochodu, chwycił statyw, na którym zamontował aparat i obchodząc łąkę szerokim łukiem zmierzał do krzaka wikliny. Stąpał ostrożnie czuwając nad tym, aby cały czas na lini on – rycyk był krzak. Chodziło o to, aby ptak nie zauważył zbliżającego się intruza. Manewr udał się i już po kilku minutach był kilkanaście metrów od celu swoich podchodów. Rycyk zdawał się być spokojny i zaczął nawet wydziobywać z podłoża różne smakowite kąski.

Usadowił się wygodnie w ukryciu i ustawił statyw w najniższym położeniu. Chodziło o możliwie największą stabilność zestawu, bo wiejący dość silny wiatr powodował lekkie drżenie. W końcu udało się i rozpoczął fotografowanie. Był bardzo usatysfakcjonowany, że podszedł rycyka tak blisko. Tło, jakie miał przypomniało mu pewne zdjęcie tego ptaka, które kilka lat temu znalazł w internecie. Wówczas zamarzył, że może i on zrobi kiedyś taką fotografię. Kompozycja był podobna, odległość iście wymarzona, więc miał teraz na to okazję.






Rycyk dał mu sporo czasu i choć przez jego większość stał nieruchomo, to jednak ujęcia były obiecujące. W końcu ptak poderwał się i odfrunął.

Był bardzo zadowolony. Cieszył się sam do siebie. Resztę dnia spędził w tych okolicach. Odwiedził Kopytkowo spoglądając na Czerwone Bagno z wieży wznoszącej się wysoko nad okolicę. Nie obyło się bez zajrzenia do Jagłowa. Widok domów i stodół przyklejonych niemal bezpośrednio do koryta Biebrzy zawsze działał na niego kojąco. Wieś ta miała swoją magię, w jakiejś części przypominającą mu beztroski czas dzieciństwa i wakacji spędzanych u wujostwa pod Warszawą.




W powrotnej drodze postanowił ponownie „spatrolować” Carską. Było dość wcześnie by wracać do Dobarza. Znów sunąc powoli zbliżał się do Długiej Luki. Z dala już zauważył dwa stojące na poboczu samochody. W tych okolicach mogło oznaczać to tylko jedno. Łosie. Tak też było. W nieznacznej odległości od drogi sympatyczna rodzinka zajadała się młodymi kaczeńcami. Nie uszło to uwadze fotografom, którzy skrzętnie dokumentowali te chwile.






Za ich plecami stawały kolejne auta i kolejne długie obiektywy ustawiały się na linii olch. W pewnej chwili podjechała czarna terenówka, która wczoraj pomagała mu wydostać się z błota.
Przywitał się z wczorajszym znajomym, który zdawał się być nieco roztrzęsiony.

- Słuchaj – przed chwilą na Carskiej strzeliłem życiowe zdjęcie – zagadnął właściciel terenówki. – Jadę powoli rozglądając się za łosiami i nagle na starej karpie zwalonego drzewa zauważyłem rudawy kształt. Myślę lis. Wycofałem kilkanaście metrów, przykładam lornetkę do oczu i nie wierzę. Ryś !!! Tuż przy drodze, ze 30 metrów. Co prawda tło było takie sobie, ale sam obiekt – sam wiesz – szóstka w totolotka !!!

Nieznajomy pokazał zdjęcia, które faktycznie robiły wrażenie. No proszę, proszę – ryś na Carskiej. To już rarytas. Na takie zdjęcia czeka się latami. On jednak z tej wyprawy też wracał ze swoją „życiówką” i spełnionym fotograficznym marzeniem – rycykiem.



Porozmawiali jeszcze dobrą godzinę o przyrodniczych wyprawach, po czym życząc sobie pięknych kadrów rozjechali się w swoje strony. On obrał kierunek na Warszawę. Znów żegnał się z Biebrzą w nadziei na kolejną wizytę, tym razem zapewne jesienną. Bukowisko i piękny łopatacz na tle pożółkłych brzezin - pomysł na taką fotografię zrodził mu się w głowie. Wiedział, że być może potrzebował będzie kilku sezonów by ten cel osiągnąć, ale przygoda z rycykiem była dowodem na to, że jego fotograficzne marzenia się spełniały. Póki co jednak, rozmyślał o pewnej wierzbie mazowieckiej, w której dudki jak rok temu założyły gniazdo …

Z pozdrowieniami

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz