Wreszcie,
nareszcie, hura !!!!
W
końcu się doczekałem. Choć nie powiem, że tegoroczna zima dłużyła mi się
szarością. W przeciwieństwie do lat poprzednich było trochę śniegu, który
utrzymywał się nawet do połowy lutego. Miało to swój urok, ale.... No ale to
już przeszłość, chociaż ...... nie. Ten śnieg w tym roku – choć powinno to być
normalne – przełożył się na jeszcze jeden element tak mocno kojarzony z
przedwiośniem - na podtopienia.
Zarówno
te w Kampinosie, które mogłem pooglądać osobiście, jak i te Biebrzańskie z
pewnością niosą nadzieję na piękną soczystą zieleń, która już niebawem zacznie
się pojawiać. No, ale to jeszcze chwilka.
Póki
co przedwiośnie pełną parą.
Trochę
mi się nie poukładało do końca w tym roku. Planowany jak zawsze marcowy wyjazd
na gęsi nie doszedł do skutku. Mówi się trudno, choć żałować chyba jest czego –
podobno tegoroczne przeloty były iście spektakularnymi na przestrzeni ostatnich
kilku lat. Nie ma się co dziwić – wody więcej to i rozlewiska żyją swoim rytmem
znacznie mocniej.
Mi
pozostały żurawie obserwowane już w pierwszych dniach marca. Ich godowe odgłosy
przeszywały puszczańską ciszę podczas porannych wędrówek.
Po
zimowych, bardziej leśnych trasach, zmieniłem troszke azymut. Otwarte łąki to
to, czego potrzebowała moja przyrodnicza dusza. Przestrzeń i odległy horyzont.
Siadałem pod swoją brzozą i lustrowałem lornetką rozpościerający się przede mną
horyzont.
Często
zatrzymywałem wzrok na żerujących sarnach czy kozłach. Mnóstwo ich spotkałem
tego przedwiośnia.
Z
każdym dniem teren stawał się coraz bardziej grząski. Nie wystarczały juz
kalosze i aby dotrzec tam gdzie chciałem musiałem wskoczyć w wodery.
Ja
sobie poradziłem, ale mój samochód już nie - podmokłe śródpolne drogi chwyciły
go swoimi mackami. Fakt – poniosła mnie ułańska fantazja, ze „dam radę”.
Niestety skończyło się na pomocy sympatycznego jegomościa w terenówce.
Otwarte
torfowiska kampinoskie, jak co roku o tej porze przyciągają mnie jak magnes
jeszcze z innego powodu. Tak było też i tym razem. Stanąłem na ich skraju i
zacząłem się wsłuchiwać. Czy są? Czy usłyszę ich niepowtarzalne dźwięki?
Tak!!!
Już przyleciały. Bekasy bo nich mowa, są nieodłącznym elementem moich marcowych
wędrówek. Ich obserwacje dają mi wiele radości, choć uchwycić je w kadr jest
niezmiernie trudno. W locie wznoszą się w górę po czym opadając w dół wprawiają
swoje lotki w wibracje, wydając przy tym dźwięk podobny nieco do beczącej kozy.
I niech nikt nie pomyśli nawet, że jak już taki bekas lotem koszącym wyląduje
na ziemi ( tj. wsród kęp turzycowisk) to będzie można go spokojnie
poobserwować.
Nic
błędnego. To mistrz kamuflażu !!! Zaraz po wylądowaniu znika w gąszczu
trawiastych korytarzy. Na nic zdaje się ostrożne podochodzenie do miejsca gdzie
wylądował – a jeśli już faktycznie wejdzie mu się niechcący „na głowę” to
podrywa się niemal spod samych nóg przeraźliwie piszcząc. Podobno lubi
przysiadać na wszelkiego rodzaju kołkach, plotach czy pojedynczych gałęziach
krzewów i drzew, ale... bodaj tylko raz udało mi się go w taki sposób
poobserwować.
Bekasy
bekasami, ale co z łosiami? Na przedwiośniu wyraźnie się na mnie wypięły. Nie
spotkałem ich tyle co rok temu, choć raz na jakiś czas jakaś sylwetka
zamajaczyła się między pniami drzew.
Cieszę
się natomiast z bielików. Trzy obserwowane od kilku lat osobniki (w obrębie
obszaru moich stałych wędrówek) są i mają się dobrze. Ponad połowa moich
wypadów w teren na przedwiośniu kończyła się podglądaniem tych pięknych ptaków.
Do
pełni szczęścia z bielikami brakuje mi jeszcze zdjęcia w lepszym świetle –
jakoś tak dziwnie mi się układa, że zawsze spotykam je w mgliste poranki lub
dni bardziej pochmurne. Wówczas zdjęcia są dalekie od ideału (raczej określam
je jako dokumentacyjne), jednakże sama możliwość obserwowania tych drapieżników
w środku puszczańskich lasów jest już dla mnie dużą nagrodą za trud zrywania
się o świcie z łóżka.
Tego
przedwiośnia miałem także kilka spotkań z dzikami. Tu tak samo jak w przypadku
bielików zabrakło mi trochę lepszych warunków świetlnych, bo same dziki
pozowały dość chętnie.
Pewnego
poranka przysiadłem na skraju łąk pod znajomą sosną i wsłuchiwałem się w latające
bekasy. Poranek był pochmurny, mgły już uniosły się znad łąk, jednakże słonku
jeszcze nie udało przebić się przez chmury. Było bezwietrznie i cicho.
Spoglądałem to tu to tam i rozmyślałem sobie o zbliżającej się wiośnie. Nagle
mój wzrok przykuły trzy brunatne kształty, których jeszcze kilka minut
wcześniej nie było na tej łące. Po chwili okazało się, że to całkiem zgrabne
odyńce wyszły z pobliskiej olszynki na porranny posiłek wśród traw. Szybko
położyłem się za zwalonym pniem, skąd miałem dobry punkt obserwacyjny. Byłem na
lekkim sosnowym wzniesieniu opadającym w kierunku podmokłej polanki. Właśnie
tuż za nią dziki żerowały. Ryły ochoczo podłoże, przeżuwając to co w nim
znalazły. Od czasu do czasu prezentowały białe kły, co jeszcze bardziej
dodawało piękna temu spotkaniu. Niespiesznie przesuwały się w moją stronę. Już
wiedziałem, że połowę sukcesu mam za sobą. Zauważyłem je pierwszy, a to
niezmiernie ważne w fotografowaniu dziko żyjących zwierząt. Teraz pozostawało
mi wyczekiwanie, aż podejdą jeszcze bliżej. Choć ta odległość była już wielce
zadowalająca, to jednak po kilku minutach, gdy upewniłem się że jestem dla nich
kompletnie niewidoczny postanowiłem jeszcze bardziej skrócić dystans między
nami i przeskoczyć za pochyłą brzozę. Wyczekałem odpowiedni moment i tak
zrobiłem. Wycelowałem obiektyw i czekałem aż dziki wyjdą z gęstwiny traw
„brudzących” mi nieco kadr. Liczyłem, aż pojawią się na czystej, otwartej
przestrzeni. Na to jednak zdecydował się jedynie jeden, najokazalszy osobnik.
Lekkim truchtem zaczął kierować się wprost na mnie, zbliżając się szybko i
wychodząc mi poza kadr najdłuższej ogniskowej. Musiałem skorygować odległość
zoomem i ..... w tym momencie strzeliła sucha gałązka pod butem. Dziki na
ułamek sekundy stanęły zaniepokojone, po czym czmychnęły z powrotem w zarośla.
Zrobiłem im dosłownie kilka ujęć, z których nie jestem w pełni zadowolony.
Wiem, że przy tak bliskim spotkaniu mogły to być naprawdę fajne zdjęcia, ale
..... ale nie zawsze można mieć to co się chce.
Tak
samo jak z tym lisem, z resztą było to w tym samym miejscu. Siedzę spokojnie i
nagle z grądziku naprzeciwko wybiegają dwa rudzielce. Jeden goni drugiego. Nie
zważają na nic tylko ślepo pędzą przed siebie. Niewiele myśląc padam na ziemię
w małym zagłębieniu. Tuż obok mnie ścieżka, którą muszą przebiegać. Chwila,
dwie, trzy. Wychylam się z dołka. Piękny słoneczny poranek. Przejrzyste
powietrze, no wprost idealne światło zza pleców. I nagle on. Staje jak wryty 10
metrów ode mnie. Chwila dla autofokusa, która dłuży się niemiłosiernie. Pstryk.
Lis w tym momencie robi w tył zwrot. Mam go? W domu okazuje się, że tak, ale
już w odwrocie, jednakże fotkę tę mimo braku odpowiedniej ostrości szczególnie
lubię.
Tak
właśnie wyglądało to moje przedwiośnie. Budząca się do życia przyroda zawsze
nastraja mnie optymistycznie. Wówczas już czuję i wiem, jak to wszystko za
moment wybuchnie. Trochę szkoda mi tych biebrzańskich gęsi, ale za rok z
pewnością je odwiedzę na przelotach. A teraz? Teraz zaczynam już żyć
kwietniowymi zielonymi listkami mazowieckich wierzb, żółtymi polami mniszka
lekarskiego czy kaczeńcy, soczystą zielenią traw i ziół, błękitem bezchmurnego
nieba odbijanego w lekko falującej powierzchni biebrzańskiego nurtu i jej
starorzeczy, a na tle tego wszystkiego tokującymi batalionami, brodzącymi rycykami,
krwawodziobami, łęczakami, wzbijającymi się do lotu białymi czaplami,
przechadzającymi się po łąkach kulikami, bocianami białymi i czarnymi. Mam
nadzieję, że biebrzańska wyprawa nie poskąpi mi także spotkań z królem bagien,
a kto wie, może jak zwykle Biebrza zaskoczy mnie jakimś rarytasem i uchwycę w
kadr coś, czym będę się zachwycał przez cały rok, do kolejnego przedwiośnia...
Z przyrodniczym pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz