Nosiło
mnie już od tygodnia. Koniec wakacji wyraźnie wpływał na mnie pobudzająco.
Czułem dobrze to, co nieuchronnie aczkolwiek powoli miało nadejść. I choć aura
w ciągu dnia nadal była iście letnia z temperaturami sięgającymi nawet 30 st,
to poranki bywały już całkiem rześkie. Nadeszły
pierwsze dni września.
Dwie weekendowe wyprawy do lasu niewiele miały
wspólnego z racjonalnym myśleniem. No bo jak nazwać fakt, że piątkowym
popołudniem mknąłem z rodzinką na działkę 80km na północ, by sobotnim świtem
wracać 50 km w stronę Warszawy, a dokładnie w kierunku Puszczy Kampinoskiej.
Potem powrót na działkę, a w niedzielę o brzasku powtórka z rozrywki. W sumie
ten weekend to dwie niedospane noce i ok. 230 dodatkowych kilometrów tylko po
to, by przekonać się czy to już czas.
Wieści
z Puszczy Piskiej, jakie przekazał mi brat dawały nadzieję na pierwsze mocne
wrażenia. Tam na północy bowiem jelenie ryczały już od kilku dni i choć było to
narazie „prężenie muskułów” młodych byczków, to jednak wieczorne spektakle były
już dość regularne. Osobiście nie liczyłem jeszcze na nic wielkiego tu na
Mazowszu, ale pomyślałem, że być może całkiem realne jest już bukowisko.
Z tą
myślą kładłem się do łóżka tuż przed 23.00, by po niecałych pięciu godzinach
snu wsiąść w samochód i ruszyć w drogę. Chciałem być o 5.00 w lesie. Szybki
nocny hot dog na stacji benzynowej miał oszukać burczący żołądek. Udało się.
Potem już tylko czerń nocy, która im bliżej byłem mojego celu, wcale nie
zamierzała jaśnieć. Wprost proporcjonalnie natomiast spadała temperatura i gdy
dotarłem na miejsce było już tylko coś ok. 6st. Piękne poranne mgły unosiły się
nad kampinoskimi łąkami, lecz musiałem odczekać jeszcze dobre pół godziny, by w
leśnym gąszczu widzieć cokolwiek. Wsłuchiwałem się zatem w nocne odgłosy,
jednak tych upragnionych niestety nie było.
Postanowiłem
ruszać. Kalosze na nogi, lornetka na szyję, aparat w dłoń, a na plecy plecak ze
statywem i drugim aparatem.
Zdążyłem
przejść 200m , kiedy z brzozowego młodnika wyłoniła się pierwsza tajemnicza
postać. Szaruga poranka jeszcze nie pozwalała na pierwsze zdjęcia, jednak
ucieszyłem się bardzo, kiedy rozpoznałem z kim mam do czynienia. To były moje
pierwsze tegoroczne wrześniowe jelenie. W niewielkim stadzie 4 sztuk przemaszerowały
przez drogę i zniknęły w olszynie.
Maszerowałem
wartko w znajomym sobie kierunku. Po obiecującym początku, liczyłem, że to
miejsce tak jak i rok temu nie poskąpi mi swoich przyrodniczych skarbów. Nie
myliłem się, bo po chwili usłyszałem szelest gałęzi. Zwolniłem, a gdy
wychyliłem się zza zakrętu ścieżki, moim oczom ukazał się pierwszy tego dnia łoś.
Była to piękna klępa, która zajadała się olchowymi gałązkami.
Jakież
było moje zdziwienie, gdy kilkanaście metrów od niej ujrzałem wyłaniające się z
sitowia piękne poroże. Jeleń jednak nie dał się zobaczyć w całej krasie, co
póki co jeszcze bardzo mnie nie denerwowało. Szansa na w miarę ostre zdjęcie w
oparach mgły była póki co niewielka.
Gdy
tak zastanawiałem się gdzie kierować się dalej, z lewej strony przydrożnej
łączki dobiegły mnie odgłosy pękających gałęzi. Odgłos przybierał na sile i
zdawał się wyraźnie zbliżać. Niewiele myśląc wskoczyłem w kępę młodej leszczyny
i zainstalowałem aparat na statyw.
Czekałem.
Czekałem i nic. I gdy już zacząłem wątpić, z lewej strony na podmokłą
„arenę” wszedł On.
Był
piękny, dostojny choć chyba jeszcze dość młody. Jego poroże było jeszcze
omszałe, niewytarte co wskazywałoby na fakt, że bukowisko jeszcze przede nami.
Łoś na chwilę przystanął, nozdrzami wyszukując obcych zapachów. Brak wiatru był
tego ranka moim sprzymierzeńcem, tak więc niczym nie niepokojony byczek
powędrował w stronę spotkanej wcześniej klempy.
Tego
dnia spotkałem jeszcze jedną parkę co utwierdziło mnie w przekonaniu, że samce
kręcą się już koło samic. Także jelenie wędrowały już za płcią piękną. W
niedzielę spotkałem stado 7 łań, za którym podążał młody chłyst.
Puszcza
w te dwa dni obdarowała mnie jeszcze spotkaniem z dwoma dorodnymi, pięknie
wygrzbieconymi, niemal czarnymi odyńcami, kilkoma spotkaniami z sarnami, jednym
lisem i dawno już nie widzianymi zającami. Nad głową szybował myszołów, a
rozwrzeszczane sójki przeskakiwały z gałęzi na gałąź. W niedzielę znalazłem
jeszcze młodą olchę i dwie brzózki mocno
poczochrane wycieranym ze scypułu porożem. Własnie tam z gęstwiny usłyszałem
tajemnicze, mocno gardłowe pochrząkiwania. Nie będąc jednak pewnym z kim mam do
czynienia wycofałem się kilkanaście metrów, przystając przy niewielkim
rozłożystym dębczaku, który w razie czego miał być moim "wyjściem awaryjnym".
Niestety tajemnicze owe „coś” poruszało
jedynie wikliną i sitowiem i nie dało się zobaczyć, pozostawiając mi
nierozstrzygniętą zagadkę.
Te
dwa leśne poranki upewniły mnie, że już następne wyprawy zaplanowane na połowę
września będą z pewnością arcy ciekawe. Wytypowałem także miejsca na poranne i
wieczorne zasiadki, wierząc, że puszcza znów dostarczy mi ciekawych wrażeń,
które przy odrobinie szczęścia będę mógł uwiecznić pięknymi kadrami.
Darz
Bór
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz