Wiele,
wiele lat minęło od mojego pierwszego spotkania z Dudkiem. Było to bodaj pod
koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to na środku polnej drogi prowadzącej do
kampinoskiego lasu, spotkaliśmy razem z bratem niedużego, kolorowego ptaka,
którego charakterystycznym i rozpoznawalnym znakiem był piękny czubek,
stroszony co i raz na głowie.
Tamto
spotkanie zapadło nam mocno w pamięci, czego dowodem było częste wspominanie z
nutką sentymentu tamtej chwili.
Czas
mijał i dopiero dobrą dekadę później, gdzieś nad Wkrą spotkałem kolejnego
dudka. Tym razem miałem więcej szczęścia, bo podczas tamtego sezonu dudek
kilkukrotnie przylatywał na naszą działkę. Zawsze jednak były to na tyle spontaniczne
i nieoczekiwane wizyty, że nie zostały zwieńczone żadnym znaczącym kadrem.
Po
cichu liczyłem, że może któraś z wierzb, rosnących tuż za płotem niczym magnes
przyciągnie jakiegoś osobnika, bowiem właśnie w tych drzewach i ich często
spróchniałych pniach, dudki chętnie wyszukiwały sobie dziuple.
Nastały
lata posuchy. Dudki gdzieś zniknęły, tudzież przeniosły się w inne rewiry.
I
nagle wiosną tego roku znów zacząłem widywać te ptaki. A to dudek witał nas
przysiadając na piaszczystej drodze prowadzącej środkiem pól. A to przyleciał
na działkę, gdzie buszując w kompostowniku wygrzebywał tłuste pędraki. Czasem
przysiadł na telefonicznych drutach, czasem przeleciał tylko, wydając swoje
charakterystyczne odgłosy.
Od
czerwca jednak spotkania stały się na tyle częste, że zaczęła pojawiać się w
nich pewna systematyczność. Dudki przylatywały od strony lasu i znikały wśród
wierzb.
I w
końcu pewnego lipcowego weekendu, gwar wśród jednej z naszych wierzb dał mi
jasny sygnał, co jest tego przyczyną. Po cichutku ustawiłem sobie krzesełko
wśród krzewów bzu, tak by dobrze widzieć pień wierzby. Przytknąłem do oczu
lornetkę i po kwadransie z niewielkiej dziupli wychylił się długi dziób.
Chwilę
potem przyleciał dudek. Przekazał małym z dziupli pyszny kąsek i odleciał.
Tak
więc to było to !!! Namierzyłem dudkową dziuplę. To była niepowtarzalna okazja
na obserwację, a może i na dokumentację fotograficzną.
Chwilę
radości przerwała jednak myśl, że nie mam przecież ze sobą aparatu.
Byłem
zły. Siedziałem i obserwowałem przylatujące ptaki. Od razu zdało się zauważyć
pewną prawidłowość. Dudki raz na godzinę miały porę karmienia. Wówczas to
następowała sekwencja kilku-kilkunastu przylotów, gdzie w odstępie ok. 2 minut
rodzice przylatywali pod dziuple, przynosząc w dziobach różne smakołyki.
Nie
mogłem pozostać na to obojętny. Przeanalizowałem wszystko i wyszło mi, że ze
względu na to, że kolejny tydzień mamy spędzić w Warszawie, a kolejne dwa to
wyjazd nad morze, to moje dudki może zobaczę za miesiąc. Może, bo w tym czasie
młode mogą opuścić już gniazdo i wcale nie jest powiedziane, że w sierpniu
będą jeszcze zamieszkiwać naszą wierzbę.
To
ostatecznie zadecydowało, że powziąłem szaloną decyzję. Otóż wracam do Warszawy
po aparat !!!.
Żona
popukała się w czoło.
- 70
km w jedną stronę tylko po aparat? Zwariowałeś – rzekła.
Nic
to jednak nie dało i kwadrans później pędziłem w stronę Warszawy.
Droga
w dwie strony zabrała mi 2 godziny i przed 18.00 byłem z powrotem.
Tego
dnia jednak już nie było mowy o fotografowaniu. Słońce chyliło się ku zachodowi,
a i dudki zmniejszyły swoją aktywność. Apetyt ostrzyłem sobie na poranek.
Liczyłem na wschód słońca, który po niedługim czasie powinien ładnym światłem
opleść moją dziuplę. Wcześniej zamierzałem ustawić niewielkie rusztowanie i
skrzętnie przykryć wszystko dwiema maskującymi siatkami, które także specjalnie
przywiozłem z Warszawy.
Taki
był plan …..
…..
A rzeczywistość okazała się bardziej …………..mokra.
Tuż
po północy pierwsze pomruki oznajmiły nadchodzącą burzę. Po godzinie zaczęło
kropić, a po dwóch była już regularna ulewa. Trwała do rana, tak więc mój misterny
plan trafił szlag.
Co
prawda poranek był już bez deszczu, jednak ciężkie, sine chmury skutecznie
ograniczały światło potrzebne do wykonania zdjęć w cieniu mojej wierzby.
Dudki
rozpoczęły swoje codzienne obowiązki i co i raz przylatywały do młodych.
Około
południa zaczęło robić się nieco jaśniej. Nie był to może szczyt marzeń, ale
była szansa na jakieś kadry. Odczekałem więc jak dudki zakończą jedną ze
swoich sesji pokarmowych i na prędce skleciłem fotograficzną „budę”.
Zainstalowałem
się w niej i w napięciu oczekiwałem na pierwszy przylot.
Byłem
stosunkowo blisko, tak więc nic dziwnego, że pierwszego dudka najzwyczajniej w
świecie przeoczyłem. Miałem po prostu za duży zoom, a dudek przysiadł na
gałązce poza kadrem. W końcu jednak zacząłem pstrykać pierwsze fotki.
Dudki,
jak wspomniałem wcześniej przylatywały nader regularnie, to też doskonale
wiedziałem, kiedy przytknąć aparat do oka. Sam moment przylotu, kilka sekund
wcześniej był oznajmiany dodatkowo przez pisklęta z dziupli, które z donośnym
piskiem wychylały się z dziupli.
Czasem
dudek przysiadywał na gałęzi, w większości jednak dość szybko przekazywał owady
i odlatywał.
No
właśnie. Menu. Przekonałem się jak bardzo było urozmaicone. A to pendraczek, a
to żuczek, czasem jakiś chrabąszcz innym znów razem jeszcze coś innego.
Niestety
ze względu na słabe światło nie udało mi się wykonać zdjęć samego momentu
karmienia. Krótki czas migawki przy tym świetle, niestety nie dawał zbyt wiele
możliwości.
Nic
to jednak, bo te kadry, które uchwyciłem, a także ( a może przede wszystkim )
możliwość bardzo bliskiego podglądania tych ptaków sprawiła mi wiele radości i
wiem, że przez kolejne lata znów będę wspominał tę dudkową przygodę.
Z pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz