23 sierpnia 2016

Przygoda z Dudkiem .....


Wiele, wiele lat minęło od mojego pierwszego spotkania z Dudkiem. Było to bodaj pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy to na środku polnej drogi prowadzącej do kampinoskiego lasu, spotkaliśmy razem z bratem niedużego, kolorowego ptaka, którego charakterystycznym i rozpoznawalnym znakiem był piękny czubek, stroszony co i raz na głowie.

Tamto spotkanie zapadło nam mocno w pamięci, czego dowodem było częste wspominanie z nutką sentymentu tamtej chwili.

Czas mijał i dopiero dobrą dekadę później, gdzieś nad Wkrą spotkałem kolejnego dudka. Tym razem miałem więcej szczęścia, bo podczas tamtego sezonu dudek kilkukrotnie przylatywał na naszą działkę. Zawsze jednak były to na tyle spontaniczne i nieoczekiwane wizyty, że nie zostały zwieńczone żadnym znaczącym kadrem.



Po cichu liczyłem, że może któraś z wierzb, rosnących tuż za płotem niczym magnes przyciągnie jakiegoś osobnika, bowiem właśnie w tych drzewach i ich często spróchniałych pniach, dudki chętnie wyszukiwały sobie dziuple.

Nastały lata posuchy. Dudki gdzieś zniknęły, tudzież przeniosły się w inne rewiry.

I nagle wiosną tego roku znów zacząłem widywać te ptaki. A to dudek witał nas przysiadając na piaszczystej drodze prowadzącej środkiem pól. A to przyleciał na działkę, gdzie buszując w kompostowniku wygrzebywał tłuste pędraki. Czasem przysiadł na telefonicznych drutach, czasem przeleciał tylko, wydając swoje charakterystyczne odgłosy.
Od czerwca jednak spotkania stały się na tyle częste, że zaczęła pojawiać się w nich pewna systematyczność. Dudki przylatywały od strony lasu i znikały wśród wierzb.

I w końcu pewnego lipcowego weekendu, gwar wśród jednej z naszych wierzb dał mi jasny sygnał, co jest tego przyczyną. Po cichutku ustawiłem sobie krzesełko wśród krzewów bzu, tak by dobrze widzieć pień wierzby. Przytknąłem do oczu lornetkę i po kwadransie z niewielkiej dziupli wychylił się długi dziób.



Chwilę potem przyleciał dudek. Przekazał małym z dziupli pyszny kąsek i odleciał.
Tak więc to było to !!! Namierzyłem dudkową dziuplę. To była niepowtarzalna okazja na obserwację, a może i na dokumentację fotograficzną.
Chwilę radości przerwała jednak myśl, że nie mam przecież ze sobą aparatu.

Byłem zły. Siedziałem i obserwowałem przylatujące ptaki. Od razu zdało się zauważyć pewną prawidłowość. Dudki raz na godzinę miały porę karmienia. Wówczas to następowała sekwencja kilku-kilkunastu przylotów, gdzie w odstępie ok. 2 minut rodzice przylatywali pod dziuple, przynosząc w dziobach różne smakołyki.
Nie mogłem pozostać na to obojętny. Przeanalizowałem wszystko i wyszło mi, że ze względu na to, że kolejny tydzień mamy spędzić w Warszawie, a kolejne dwa to wyjazd nad morze, to moje dudki może zobaczę za miesiąc. Może, bo w tym czasie młode mogą opuścić już gniazdo i wcale nie jest powiedziane, że w sierpniu będą jeszcze zamieszkiwać naszą wierzbę.
To ostatecznie zadecydowało, że powziąłem szaloną decyzję. Otóż wracam do Warszawy po aparat !!!.

Żona popukała się w czoło.
- 70 km w jedną stronę tylko po aparat? Zwariowałeś – rzekła.

Nic to jednak nie dało i kwadrans później pędziłem w stronę Warszawy.
Droga w dwie strony zabrała mi 2 godziny i przed 18.00 byłem z powrotem.
Tego dnia jednak już nie było mowy o fotografowaniu. Słońce chyliło się ku zachodowi, a i dudki zmniejszyły swoją aktywność. Apetyt ostrzyłem sobie na poranek. Liczyłem na wschód słońca, który po niedługim czasie powinien ładnym światłem opleść moją dziuplę. Wcześniej zamierzałem ustawić niewielkie rusztowanie i skrzętnie przykryć wszystko dwiema maskującymi siatkami, które także specjalnie przywiozłem z Warszawy.
Taki był plan …..

….. A rzeczywistość okazała się bardziej …………..mokra.
Tuż po północy pierwsze pomruki oznajmiły nadchodzącą burzę. Po godzinie zaczęło kropić, a po dwóch była już regularna ulewa. Trwała do rana, tak więc mój misterny plan trafił szlag.
Co prawda poranek był już bez deszczu, jednak ciężkie, sine chmury skutecznie ograniczały światło potrzebne do wykonania zdjęć w cieniu mojej wierzby.

Dudki rozpoczęły swoje codzienne obowiązki i co i raz przylatywały do młodych.

Około południa zaczęło robić się nieco jaśniej. Nie był to może szczyt marzeń, ale była szansa na jakieś kadry. Odczekałem więc jak dudki zakończą jedną ze swoich sesji pokarmowych i na prędce skleciłem fotograficzną „budę”.



Zainstalowałem się w niej i w napięciu oczekiwałem na pierwszy przylot.
Byłem stosunkowo blisko, tak więc nic dziwnego, że pierwszego dudka najzwyczajniej w świecie przeoczyłem. Miałem po prostu za duży zoom, a dudek przysiadł na gałązce poza kadrem. W końcu jednak zacząłem pstrykać pierwsze fotki.




Dudki, jak wspomniałem wcześniej przylatywały nader regularnie, to też doskonale wiedziałem, kiedy przytknąć aparat do oka. Sam moment przylotu, kilka sekund wcześniej był oznajmiany dodatkowo przez pisklęta z dziupli, które z donośnym piskiem wychylały się z dziupli.



Czasem dudek przysiadywał na gałęzi, w większości jednak dość szybko przekazywał owady i odlatywał.




No właśnie. Menu. Przekonałem się jak bardzo było urozmaicone. A to pendraczek, a to żuczek, czasem jakiś chrabąszcz innym znów razem jeszcze coś innego.




Niestety ze względu na słabe światło nie udało mi się wykonać zdjęć samego momentu karmienia. Krótki czas migawki przy tym świetle, niestety nie dawał zbyt wiele możliwości.
Nic to jednak, bo te kadry, które uchwyciłem, a także ( a może przede wszystkim ) możliwość bardzo bliskiego podglądania tych ptaków sprawiła mi wiele radości i wiem, że przez kolejne lata znów będę wspominał tę dudkową przygodę.





Z pozdrowieniem
Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz