31 lipca 2016

Batalionowe Flamenco, czyli wizyta nad Biebrzą …

To właśnie On, jeden z herbów tutejszej przyrody sprawił, że wzdychałem z zachwytu przeglądając kolejne karty fotograficznych albumów braci Kłosowskich. Jego dostojna, pięknie ubarwiona sylwetka, przyodziana w iście indiański pióropusz, bez reszty działała na moją wyobraźnię. Marzyło mi się spotkanie z tym przedstawicielem rodziny bekasowatych, jednak przez kolejne lata mijałem się z batalionami o kilka dni. Tym razem postanowiłem przyjechać nieco wcześniej niż zwykle – w końcówce kwietnia.


Pertraktacje z Żoną trwały już dłuższy czas. Koniec końców zgoda na samotny 3 dniowy wyjazd kosztowała mnie piramidę ciuchów do wyprasowania oraz parę szpilek zakupionych w galerii handlowej.

W międzyczasie Dobrzy Ludzie z nad Biebrzy na bieżąco informowali mnie o dość wysokim stanie wody, ale po przeanalizowaniu wszystkich za i przeciw, postanowiłem jednak nie zmieniać wcześniej ustalonego terminu wyjazdu. Szalę przechyliła oczywiście „bankowa” pogoda, jaką sobie załatwiłem na ten czas już wcześniej.

- To tylko trzy dni – pomyślałem nastawiając budzik na 3.00 rano. Bez wahania i najmniejszych wątpliwości postanowiłem bowiem, że aby maksymalnie efektywnie wykorzystać spędzony tam czas, muszę być nad Biebrzą już o świcie.

Tak też się stało. Obwodnica Zambrowa, miło przyspieszyła czas podróży, który - bywało wcześniej - nieco spowalniał się w tym miejscu. Co prawda postęp prac nad kolejnymi odcinkami trasy S8 jest widoczny, to na pełen komfort dojazdu ekspresówką na Podlasie przyjdzie poczekać jeszcze jakiś czas. Tym razem już po godzinie i czterdziestu pięciu minutach jazdy spod domu byłem tam, gdzie czas płynie wolniej -  dokładnie w widłach Narwi i Biebrzy.

Pierwszy poranny postój - „Bagno Wizna”, które przywitało mnie rześkim porankiem, brakiem komarów (huraaaa!!!),  ale i widokiem, którego mimo sygnalizacji znajomych liczyłem, że nie zastanę. Woda po horyzont powodowała obawę, czy w swojej traperskiej wędrówce dotrę we wszystkie miejsca, jakie chciałem odwiedzić.

Z tej rozterki wyrwał mnie już po chwili wypatrzony w lornetce spory ciemny kształt. Wyostrzyłem wzrok i uśmiech od razu sam pojawił mi się na buzi. Tak. Przypomniałem sobie, czemu tak kocham tu przyjeżdżać. Każda wizyta kończyła się niebanalnym spotkaniem z przyrodą, czego przedsmak miałem właśnie w wizjerze lornetki.



Z każdą godziną zmieniałem miejsca na postój, delektując się widokami.



Na każdym kroku widać było lekkie opóźnienie w postępach wiosennych na Podlasiu względem Polski środkowej czy zachodniej. Nie mniej jednak i tu z każdym dniem piękna, soczysta zieleń przemieniała szarzyznę późnego przedwiośnia.



Zieleń ta przenikała się z żółtymi polami kaczeńców, tak charakterystycznymi w Biebrzańskiej dolinie.



Po wizycie w wiejskim sklepie, miłej rozmowie ze sprzedawcą oraz zakupieniu śniadania w postaci swojskiej kiełbasy i chleba - smakujących jednak jakby inaczej, zasiadłem na łące rozkoszując się pięknem okolicy.




Kątem oka dostrzegłem skrzydlatych mieszkańców, tak godnie reprezentujących tutejsze środowisko nadbrzeżne. Od razu zabrałem się do „pracy”, a raczej oddałem przyjemności podglądania ich poczynań. Dość szybko przekonałem się jednak, że aby uchwycić to piękno, dla którego tutaj przybyłem, muszę wykazać się dużą dozą cierpliwości.



Ptasie towarzystwo przysiadało na zalanej polnej drodze, jednakże, gdy tylko zbliżałem się do nich na odległość umożliwiającą celny strzał migawką, podrywało się do góry i ze świergotem odlatywało do następnej kałuży. Nie pomagało skradanie się czy też podczołgiwanie. Nie pomagała także próba wykorzystania naturalnych przeszkód terenowych. Pojedyncze ujęcia, choć ciekawe to jednak nie zaspokajały moich ambicji.



Ponownie zmieniłem miejsce na „biebrzański klasyk”, jednak tu rzeka postawiła mi poprzeczkę znacznie wyżej. Rok temu Biebrza pokonała mnie w tym miejscu i w dotarciu do wieży obserwacyjnej nie pomogły nawet kalosze. Tym razem miało być inaczej. Wodery miały być przepustką do pięknych plenerów i krajobrazów. Trudne uwarunkowania terenu spowodowane wysoką tegoroczną wodą sprawiły, iż na szlaku byłem sam. Jakoś mnie to nie zdziwiło, a ptasi gwar wydobywający się przydrożnych łąk, spotęgowany dodatkowo rechotem żab, jeszcze bardziej zachęcał do kilkukilometrowej wędrówki.

Stamtąd przyszedłem…



… a gdzieś tam chciałem dotrzeć



I gdy byłem 200-300 metrów od wieży widokowej Biebrza postanowiła, że i tym razem mnie pokona. Niewiele jej zabrakło – tak gdzieś centymetra do przelania się przez wodery, jednakże kilkukrotne próby podejścia środkiem, z prawej i z lewej strony drogi, zwieńczone zostały sukcesem.
W końcu mogłem podziwiać kolejną szeroką perspektywę. Moje płuca jakby inaczej oddychały, a serce jakby spokojniej biło. Delektowałem się samotnością pośród Biebrzańskiej przyrody.





Udało się dostrzec pierwsze łosie, ale te były dość daleko.





W końcu żołądek dopomniał się o coś konkretnego, więc postanowiłem dotrzeć na kwaterę, gdzie po obiedzie zamierzałem ruszyć na okoliczny szlak.



Tak też się stało. „Zainstalowałem” się w pokoju, spałaszowałem smaczny obiad i po 17.00 znów byłem w terenie. Wszak wyjazd ten miał stać pod znakiem aktywnego wypoczynku, o czym starałem się nie zapomnieć ani przez chwilę.

Po drodze na platformę widokową mijałem ciekawe różnorakie siedliska bagienne.



Na platformie pozostałem prawie do wieczora wsłuchując się w odgłosy takich ptaków jak derkacz, bekas, bąk czy żuraw.

W drodze powrotnej spotkanie z kolejnym osobnikiem. Tym razem już bliżej, choć łoś nie chciał pokazać swojej sympatycznej mordki.



Kolejny był już bardziej ciekawski i wychylił się zza krzaka. Nie był ostatnim, bo takich jak one przez te dni widziałem dobrze ponad dwadzieścia .



Wieczór minął mi na zajadaniu się chlebem ze smalcem, domowym pasztetem z żurawiną oraz delektowaniu się chłodnym z pianką, wsłuchując się w rechot tysięcy żab. Ten ostatni walor nie uszedł uwadze ekipie „Dzikiej Polski”, która tu właśnie kręciła kolejny odcinek jakże ciekawych spotkań z rodzimą przyrodą.

Kolejny świt przywitałem na Biebrzańskim szlaku. Dzień ten od rana zapowiadał się upalnie. Po śniadaniu postanowiłem zwiedzić środkowy basen doliny Biebrzy, tak więc wsiadłem w samochód i ruszyłem w okolice Wrocenia i Dolistowa.








Co do samego Dolistowa to miałem obawy czy uda mi się przemierzyć szutrówkę do Jasionowa/Kopytkowa, gdyż moje źródła doniosły mi, że jeszcze kilka dni temu droga ta była pod biebrzańską wodą. Kilka dni jednak zrobiło swoje i droga, mimo iż suto przyodziana w kałuże, była jednak przejezdną. Te kałuże – jak się okazało – były kluczem do sukcesu, gdyż świadczyły o tym, że woda właśnie zdążyła opaść, a podmokłe łąki tuż obok drogi były eldoradem dla ptaków. Tym razem wystarczyło nie wysiadać z samochodu by móc uwiecznić ptaki, dla których tym razem tu przyjechałem. Odcinek 2 kilometrów przymierzyłem tego dnia kilkukrotnie tam i z powrotem. Co chwilę podjeżdżałem kilka metrów, wyłączałem silnik i pstrykałem na przemian przykładając do oczu lornetkę. To nic, że tyłek zdrętwiał. To nic, że pot ciekł po plecach, bo było bez mała 30 stopni w cieniu, a ja siedziałem w aucie wystawionym na prażące słońce. Nic to także, że po tym jak się zakopałem na poboczu, próba wydostania się z pułapki skończyła się ufajdaniem auta błotem łącznie z dachem. To nic, że urwałem listwę od zderzaka i że podarłem portki o kolczasty drut, gdy próbowałem podejść jeszcze bliżej. Było warto. Miałem okazje podpatrywać bataliony z bardzo bliska, czasem z kilku metrów. Przyglądać się ich żerowaniu i godowym zachowaniom. Adoracjom samic i walkom z innymi samcami nie było końca. Wyglądało to niczym hiszpańskie Flamenco, jak taniec przepełniony ekspresją, która w tym przypadku miała na celu przekonanie do siebie samicy. Ech. Ten dzień, w którym do niczego mi się nie spieszyło, gdzie nic nie musiałem, spędziłem na Dolistowskiej drodze i odpocząłem psychicznie, jak już dawno mi się to nie udało.
A Bataliony? Popatrzcie sami.









































































Na koniec pięknego dnia zapozował jegomość bóbr.



Ostatni dzień znów stał pod znakiem pięknych widoków oraz ciekawych spotkań z przyrodą.











Pozostało mi żegnać się z Biebrzańską krainą. Rzut oka na dolinę z Góry Strękowej.





Gdy już wjeżdżałem na asfaltową drogę w stronę Warszawy z przydrożnych krzaków wyskoczył koziołek. Jego mina była nad wyraz wymowna. Tak jakby chciał powiedzieć – I tak figę widziałeś, więc na pewno niebawem tu wrócisz po nowe wrażenia.


 Pewnie ma rację …

Z pozdrowieniem
Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz