Pełnia wiosny. Poranne mgły nad łąkami, soczysta zieleń budząca do życia olsy. Runo leśne z dywanem białych kwiatków. Kaczeńce kontrastujące żółtą barwą z błękitem rozlewisk. Klangor żurawi. Szybujące bieliki. Przemykający skrajem drogi lis. Właśnie w takim klimacie przemierzałem ostatnio puszczę.
To znamienne, że mając wolne od
pracy śpisz mniej zachłannie. Tego dnia, wstałem przed budzikiem. Szybko
ogarnąłem plecak i nie budząc domowników wyślizgnąłem się z domu.
Po półgodzinie dotarłem do … chciałbym
rzec mazowieckiej wsi, jaką pamiętam z młodzieńczych lat, jednak dawno już
osada ta stała się podwarszawską sypialnią. Uprawne pola zastąpiła mozaika
budowlanych działek, w większości zagospodarowanych przez uciekających z dużej
aglomeracji mieszczuchów. Parkujące auto wzbudziło niepokój psa, pilnującego
znajomej posesji. Szczeknął raz i drugi, ale po krótkim przywitaniu z mojej
strony, znów położył się przy furtce, kuląc ogon i wciskając pysk w ciepłe
futerko. Wieś spała jeszcze w najlepsze, jednak pomału łuna wschodzącego słońca,
rozjaśniała niebo od strony Warszawy.
Skręciłem w polną dróżkę, wiodącą
w stronę lasu. Tuż za ostatnimi zabudowaniami przywitała mnie dość gęsta mgła,
snująca się nad ostatnimi niedobitkami ugorów, poszatkowanych śródpolnymi zagajnikami.
Twarz orzeźwiająco obmył chłód. Mogłem się tego spodziewać, gdyż termometr w
aucie wskazywał niecałe 3 st.
Zroszona wilgocią piaszczysta
droga odkrywała tajemnice nocnego życia lasu. Wyraźne tropy wskazywały na
intensywne przemieszczanie się zwierzyny. Łosie, jelenie, dziki, a także coraz
częściej widywane odciski borsuczych łap. To działało na moją wyobraźnie.
Dotarłem do lasu. Zaraz w
brzózkach po prawej zaszczekał koziołek. Wyraźnie zaniepokojony oznajmiał mi,
że o tej porze jestem tu zdecydowanym intruzem. Szedłem dalej. Widniejąca wciąż
nitka krętej, leśnej drogi odsłaniała kolejne krzaczaste zakamarki. Wśród nich
po lewej dostrzegłem dwie brązowe, spore sylwetki. To łosie obskubujące świeżutkie
zielone listki. Zwierzęta uważnie mnie obserwowały, a ja nie zamierzałem wchodzić
im w paradę. Szansa na dobre zdjęcie była nikła, więc ruszyłem dalej, wprost do
celu mojej dzisiejszej wędrówki.
Leśne łąki. Jeszcze jakiś czas
temu gospodarowane po „wiejsku”, z sianokosami, strzelistymi stogami, konną zwózką
siana. Z gwarem kosiarzy i stłumionym, metalicznym odgłosem ostrzenia kos. Dziś
łąki te żyją swoim nowym życiem, regulowanym corocznym parkowym koszeniem,
mającym na celu utrzymanie ich w obecnej formie. Bez tego, dawno już okoliczne
olsy weszłyby ochoczo na ten teren, lecz póki co, tylko pojedyncze drzewa i
kępy krzewów burzą harmonię przestrzeni turzycowisk, traw oraz rozległych
trzcinowisk.
Tym razem mgła ograniczała
widoczność i skutecznie zasłaniała wydmowy horyzont mieszanego boru. Wkraczałem
ostrożnie w tę przestrzeń. Z każdym krokiem grunt pod nogami uginał się, a pod
kaloszami chlupała woda. Nie było sensu brnąć daleko, więc postanowiłem
przysiąść pod znajomą, rozłożystą olchą. U jej podstawy rozrosły się kłujące
krzewy, co stanowiło doskonałe maskowanie. Drzewo rosło na minimalnym wzgórku,
co powodowało, że mogłem przycupnąć na ziemi nie martwiąc się o mokry tyłek.
Świt. Wilgotny, bagienny świt.
Równie piękny, co tajemniczy. Dziś był bezwietrzny, więc każdy odgłos potęgował
wrażenie. Ptasi gwar gdzieś z tyłu za mną, oznajmiał budzący się poranek. W
olsie trzask pękającej gałęzi zwiastował grubszego zwierza, jednak ten ani
myślał się pokazać. Wychylające się z prawej strony promienie słonka, powoli, bajecznie
oświetlały okolicę. Mgła wzbijała się w górę i przesuwała nad trawami. Chłonąłem
te widoki oddając się spokojnej kontemplacji chwili. Nie miałem zamiaru nigdzie
dziś gnać. Zdecydowałem, że ten świt spędzę właśnie tu - na zasiadce pod moją
olchą.
W górze przeleciały żurawie.
Zakręciły koło, po czym oznajmiając swoje przybycie przysiadły w oddali.
Obserwowałem trzcinowisko, z którego wyłoniły się 3 ciemne kształty. Dziki. Szukając
smakowitych kąsków, systematycznie buchtowały podłoże. Nieco nad nimi teren patrolował
myszołów, a z kępy traw wyłonił się koziołek. Harmonia. Czysta harmonia – to słowo
cisnęło mi się na usta. Docierało do mnie, że siedząc spokojnie pod drzewem, w
zielonym stroju, w rękawiczkach, z założonym na głowę maskowaniem, by biel twarzy
nie odróżniała się od tła, w jakie byłem wtopiony, zupełnie nie ingeruję w
spokój otaczającego mnie świata. Stałem się dla niego niewidoczny, przez co i
on dzielił się ze mną swoimi skrytymi tajemnicami.
Odchyliłem się w lewo. I nagle….
Zaskoczenie. Na dowód tego wszystkiego, o czym przed chwilą rozmyślałem, zupełnie
niedaleko mnie stała gromadka kilku jeleni. Było kilka łań i dwa młode byczki.
Zwierzęta spokojnie zbliżały się w moim kierunku, zupełnie nieświadome mojej
obecności.
Chęć zrobienia zdjęcia była nader
kusząca, jednak odległość była na tyle mała, że migawka mogłaby wzbudzić w nich
niepokój. Postanowiłem czekać, tym bardziej, że jelenie omijały właśnie
niewielkie rozlewisko i kierowały się w stronę oświetlających je promieni
słońca.
Co chwile przystawały, lustrowały
okolice, podskubywały źdźbła traw. Miały wyraźnie obrany kierunek, do swojej
dziennej ostoi. W końcu postanowiłem w kilku kadrach uwiecznić to piękne spotkanie.
Po dłuższej chwili zwierzęta spokojnie
zniknęły w gąszczu olsu, pozostawiając mnie w przekonaniu, że to ja byłem dziś dla
nich niczym zjawa. Ot po prostu - niewidzialny o świcie..
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz