To była precyzyjnie zaplanowana operacja. Teren od dawna był rozpoznany. Wiedzieliśmy doskonale gdzie i kiedy mamy „uderzyć”, a popołudniowy zwiad poprzedzający ten dzień potwierdził nasze przypuszczenia.
Łanie, bo o nich mowa, od dawna
były dla nas nie lada wyzwaniem. Zawsze nadzwyczaj czujne, zawsze nad wyraz
ostrożne i płochliwe, długi czas nie dawały nam bliskiego, satysfakcjonującego
spotkania, zwieńczonego przyzwoitym kadrem. Tym razem miało być inaczej.
W przeddzień akcji, późnym
kwietniowym popołudniem dostaję telefon. Mariusz w ramach świątecznej przerwy i
chwilowego odpoczynku od tego co na stole, wykonał szybki sprawdzający wypad. Z
oczywistym podekscytowaniem donosił mi, iż obiekty po raz kolejny są w
domniemanym, ściśle zawężonym rewirze i że dały się obserwować przez dobrą
godzinę. Prognoza pogody na kolejny ranek była także całkiem obiecująca, więc
bez chwili namysłu podjęliśmy decyzję – atakujemy jutro!
Wstaję przed budzikiem. To efekt
czujnego snu. Dmucham na zimne, gdyż wypad sprzed tygodnia zakończył się
szybciej niż się zaczął. Ot po prostu złośliwość rzeczy martwych – nie
zadzwonił budzik. Dziś jednak nie mogę pozwolić sobie na taką okoliczność. Już kwadrans
wcześniej krzątam się po kuchni. Standardowo kilka kanapek ląduje w plecaku.
Ciut mniej niż normalnie. To za sprawą pełnego żołądka, który jeszcze po
świątecznym dniu nie zdążył odetchnąć.
Spod biedronki ruszamy jeszcze w
ciemnościach, ale już kilka chwil później jaśniejąca łuna od wschodu wyraźnie
sygnalizuje zbliżający się świt.
Jeszcze nim ten na dobre zagości
w śródpolnych zadrzewieniach i krzaczastych zakamarkach, skręcamy w stronę lasu.
Lornetka do oczu i lustrujemy teren. Od razu po prawej zauważam znajome
kształty. Jedna, druga, piąta, dziesiąta… Są. Dla wprawnego oka ich kontury
odznaczają się wyraźnie na tle ściany drzew. Nie tracimy czasu i działamy
według wcześniej opracowanego planu. Wiemy dobrze, dokąd będą zmierzać i
którędy będą iść. Setki terenowych godzin i lata doświadczeń dają nam już ten
komfort, aby móc z dużą dozą prawdopodobieństwa takie rzeczy przewidywać.
Nie zatrzymujemy się tylko
jedziemy dalej. Droga kończy się puszczańską tablicą informującą, iż wkraczamy
na teren parku narodowego. Tuż przed nią, na poboczu zostawiamy auto. Na
szczęście do celu naszej podróży mamy zaledwie kilkadziesiąt metrów. Ja w
kaloszach ze względu na rosę, Mariusz w zwykłych traperkach. Miejsce, w którym
mają zjawić się zwierzęta jest otwartą przestrzenią rozpościerającą się nieco
poniżej nas. W jej osi rośnie rosochata mazowiecka wierzba, a za nią widoczna
jest zielona podmokła łączka. Dalej w porannym słońcu zaczynają mienić się
wyższe już nieco trawy niewielkiego turzycowiska, zakończonego kępą
zeszłorocznej, uschniętej trzciny.
Mariusz sadowi się na minimalnym
wzniesieniu, wśród rozłożystych, młodych, nisko pnących się jeszcze sosen. Z
tego miejsca ma pełen pogląd na okolicę. Zwierzęta wyjdą ze ściany niewielkiej
dębinki i będą przemieszczać się w kierunku pod słońce. To dość pewny strzał, a
i odległość przyzwoita. Ja kręcę nosem. Chcę skrócić potencjalny dystans i
zamaskować się gdzieś bliżej. Z lewej strony krzaczasta ściana dochodzi niemal
do podmokłej łączki. Na jej końcu kilkanaście rozłożystych krzaków. Słońce w
plecy, a łanie powinny wyjść na wprost mnie. Maskowanie na głowę, by stłumić
biel twarzy i lekko pochylony ruszam przed siebie. Po około 200 metrach
docieram do celu. Przysiadam na skraju i zaczynam obserwować teren.
Jest chwilę po 5.00. Słońce już
wyraźnie rysuje wszystko wokoło pomarańczową barwą. Błękit nieba gdzieniegdzie
tylko pokryty delikatnymi chmurkami. Zimno, coś koło zera. Na szczęście
bezwietrznie, co zdaje się być dodatkowym atutem.
Pierwszy moją uwagę przykuwa
kołujący w oddali bielik. Przysiada na uschniętym drzewie i dłuższą chwilę
lustruje okolicę. Biorę z niego przykład. Dość szybko w wizjerze lornetki
dostrzegam 3 znajome sylwetki. Łanie zupełnie spokojnie podskubują zielone
źdźbła traw. Są nieco dalej niż byśmy się spodziewali. Najwidoczniej
zlokalizowana 40 min wcześniej chmara została gdzieś z tyłu. Nic to. Czekam.
Czas mija dość szybko. W między czasie podglądam czajki, wsłuchuję się w
bekasy. W końcu do moich uszu dobiega ściszony dźwięk telefonu.
- Cały czas stoją, kilkanaście
sztuk. Skubią trawę – słyszę.
Rozprawiamy o tym, co przed nami.
Okazuje się, że Mariusz nie widzi tych łań, które widzę ja, a ja natomiast nie
widzę tej większej chmary. To ogólnie rzecz biorąc jedna gromada, tylko te trzy
moje nieco oddaliły się od reszty. Czekamy.
W końcu sms „ Uważaj, idą w twoim
kierunku”.
Kładąc się na brzuchu, zamieniam
się w leśne, nieco trawiaste poszycie. Plecak przede mną, na nim aparat.
Zastygam w bezruchu. Zrywa się leciutki wiaterek, który na szczęście dmie mi w
twarz. Ufff. Jestem pod wiatr.
Po 20 minutach takiego
wylegiwania się na wilgotnej ziemi, w cieniu wstającego chłodnego wiosennego
dnia, jestem trochę zesztywniały. Pod żebrami z lewej czuję całkiem grubą
gałąź, której nie zauważyłem wcześniej. W stopach, już jakiś czas temu krążenie
znacznie spowolniło i te momentalnie stały się zimne. Pod kurtkę, w przesmyk
podwiniętej bluzy, na wysokości lędźwi ochoczo wdziera się chłód.
Zwierzęta najwidoczniej mają nas
gdzieś i postanowiły, że dziś zalegną w tej zacisznej gęstwinie. Moje trzy
satelickie łanie, przesunęły się jednak w stronę dużej chmary, ale ta nie ma
widocznie ochoty iść dalej. Dobra. Minęło już 1,5 g leżakowania na ziemi.
Koniec. Dość tych wyrzeczeń. Postanawiam wracać. Szukam lornetką kompana, ale
go nie dostrzegam. Wysyłam mu wiadomość, że idę w jego stronę. Nie mija minuta
i dzwoni.
- Koniecznie poczekaj jeszcze
chwilę. Na twój azymut kieruje się 5 łosi. Wyjdą wprost na ciebie – mówi wyraźnie
pobudzony kompan!
Znów padam na ziemię. Lekko
dyszę, co od razu widać w zaparowanej lornetce i wizjerze aparatu. Zdążam tylko
przestrzelić nowe ustawienia, gdy na wprost mnie słyszę wyraźny tętent.
Po chwili dwie spore grupy łań
truchtem wybiegają z zagajnika. Mijają wierzbowe krzewy i wpadają w zalaną,
trawiastą łączkę. Na oko patrząc jest ich około 20 sztuk, może troszkę więcej.
Gromada kieruje się centralnie na mnie, dość szybko skracając dystans.
Strzelam raz po raz, momentami
zapychając bufor. Do uszu moich dociera wyrazisty chlupot. Do tego zachwycające
rozbryzgi wody w promieniach porannego słońca. Ech, jakby człowiek tak mógł
zatrzymać to co widzi, pokontemplować ten widok i niczym w magnetowidzie
ponownie włączyć przycisk PLAY, by wznowić akcję.
Nie mam czasu na przemyślenia. To
później. Teraz zwierzęta zbliżają się na tyle, że długość ogniskowej muszę
skrócić do minimalnych wartości. 300mm za dużo, 200mm też, staję na 120-tu. W
końcu, gdy są ode mnie na wyciągnięcie przysłowiowej ręki (dosłownie 15m), przystają.
Na tyle niefortunnie, że wchodzą
w zacieniony fragment łączki, spowodowany krzewami zza moich pleców, wśród
których się ukryłem. Piękne i wyczekane łanie. Widzę wyraźnie ich sylwetki, liniejącą
zimową szatę, zmoczone podbrzusza.
Zamaskowanego nie widzą mnie
zupełnie, ale być może mnie wyczuwają. Po krótkiej chwili, szukając nozdrzami
obcego zapachu skręcają w lewo, w stronę trzcin. Na ich skraju przystają.
Oświetlone słonkiem prezentują się przepięknie. Byłoby ciekawe ujęcie, ale są już
poza zakresem mojego kąta widzenia. Wciąż przecież są blisko i swoim ruchem nie
chcę świadomie ich spłoszyć. W końcu wchodzą głębiej w zarośla i znikają.
Jestem zadowolony. Prawdę rzecz
biorąc nie wyobrażam sobie już bliższego podchodu. Jak zwykle mogę trochę
ponarzekać na sprzęt, na zapychający się bufor karty pamięci, na kadr, na
dynamikę sytuacji i brak czasu na korekty ustawień, przesłony, ISO, czy
migawki. No, ale przecież taka jest ta fotografia przyrodnicza. Uczy pokory.
Czasami czekasz długimi miesiącami na pewne wydarzenie, pewien kadr czy spotkanie,
by w momencie, kiedy to nastąpi być….nieprzygotowanym.
W gruncie rzeczy jestem szczęśliwy. Nasz plan wypalił. Wszystko potoczyło się w 100% tak,
jak sobie to wymyśliliśmy. Tak miało być i tak właśnie było. Wypracowaliśmy tę
akcję na tyle, na ile się dało. Ograniczyliśmy nieprzewidziane możliwości
naprawdę do minimum. Cierpliwość się opłaciła, a wspomnienia z tego spotkania z
łaniami pod rosochatą wierzbą, na zawsze pozostaną w mojej pamięci.
Z puszczańskim pozdrowieniem
Wozik77
PS. A łosie nie wyszły. Odbiły na południe, nie mniej jednak to chyba one spowodowały, że owa chmara ruszyła się z tego zagajnika.
Piotrze, dzięki za dzisiejsze spotkanie nad Wkrą i ciekawe rozmowy. Dziękuję też za zaproszenie na bloga! Przeczytałem kwietniowe wpisy i z pewnością pomału przeczytam całość archiwalnych tekstów, no i pozachwycam się zdjęciami. Do zobaczenia! Maciek.
OdpowiedzUsuńDzięki Maciek, że zajrzałeś w ten fragment internetowego świata. Mam nadzieję, że odnajdziesz w nim cząstkę tego co łączy te dwie pasje - wędkarstwo i ogólnie pojętą fotografię przyrodniczą, czyli wspólny mianownik jakim jest kontakt z przyrodą. Serdecznie pozdrawiam !
OdpowiedzUsuń