06 czerwca 2023

W tym samym miejscu i czasie ..... Czy da się?

 


- Ożesz ty w mordę - rzucił sam do siebie wsiadając do auta pod swoim blokiem. Chłodne poranne powietrze wdzierało się pod pospiesznie zarzuconą bluzę. Wrócił się po kurtkę, ale i tak nie dowierzał temu, co pokazywał termometr. Była pierwsza dekada czerwca, pogodnie w ciągu dnia, a temperatura zaledwie kilka stopni powyżej zera.

Jeszcze lepiej było po drodze. Spadek wskazań następował średnio co kilka kilometrów, by tuż pod lasem osiągnąć wartość minus 2st!

Kumpla zwinął po drodze, tam gdzie zawsze, by już resztę drogi rozprawiać o tym i o owym. A było o czym, oj było. Szereg nowych przyrodniczych doświadczeń pojawiło się w ich leśnych wędrówkach ostatnio. Próbowali to sobie usystematyzować, by w przyszłości z tej wiedzy korzystać i po części dzisiejszy wypad był takim sondującym to, czego spodziewali się na bazie ostatnich przemyśleń.

Łączka od rana oświetlona była słońcem. Chłód mroził poliki, jednak dawał ten komfort, że komary jeszcze się nie ruszyły. Było to o tyle istotne, że nadmierne spryskanie się OFF-em, mimo braku wiatru, mogłoby skutkować zaniepokojeniem zwierzyny.

Szli kanałowym „odsypem”. Trawy o tej porze roku były już wysokie, toteż zbierająca się na nich rosa w mig zmoczyła zielone spodnie. Nie zważali na to, kierując się w stronę wytypowanego wcześniej miejsca.

Nagle wstrzymali krok. Z olszyny wyszła mama klępa, a tuż przy jej nogach maszerowały dwa „szkraby”. Piękny to był widok, takie odniesienie do przedwczorajszego dnia dziecka.

Rodzinka niespiesznie oddaliła się w zarośla, a oni mogli spokojnie przemierzać kolejne metry. Po około stu kolejnych usłyszeli szelest wśród wiklinowych krzewów. Jak się okazało, potężny łoś byk zajadał się zielonymi listkami, robiąc przy tym sporo hałasu. Był dostojny, z mocno już wykształconym porożem. Nie dał się jednak zbyt długo pooglądać i podążył w stronę kanałku.

Przemierzyli niewielkie wzniesienie, po czym wkroczyli w brzozowy grądzik. Nie raz tutaj spotykali jelenie. Było to co prawda z reguły na przedwiośniu, tak więc nieco zdziwieni stanęli jak wryci, kiedy pośród drzew, w prześwitującym wschodzącym słońcu ujrzeli majestatycznie przemieszczające się postacie byków. Było to, niczym scena grzybobrania w filmie „Pan Tadeusz”, gdzie mistrz Wajda w sposób nad wyraz artystyczny ujął właśnie magię wczesno-porannego brzozowego lasu, oraz poruszających się w nim ludzi. Tym razem nie ludzie, lecz jelenie oświetlane pionowo padającymi snopami światła, nadawały niezwykłego uroku temu spotkaniu. Zwierzęta były nieświadome obecności ludzi. Przechadzały się powoli, podskubując od czasu do czasu trochę trawy czy listków. Chroniły przy tym omszone poroże, przekręcając głowy podczas omijania gałęzi czy krzewów. Widać było, że w tym okresie tkanka, z których było zbudowane jest nadzwyczaj delikatna, a jej dotknięcie powodować mogło ból lub uraz. Istotnym zatem było, aby zwierząt nie spłoszyć, by te uciekając nie uszkodziły sobie tego, czym chwalić się będą podczas rykowiska.

Udało się. Zwierzęta spokojnie weszły w trzcinowisko, oddalając się tym samym w kierunku dziennych ostoi.

Przez moment myśleli, że już po wszystkim, że to właśnie była ta grupa, z którą mieli się zamiar dziś spotkać. Idąc dalej, niezamierzenie rozdzielili się.

Przez wysoką trawę skierowałem się nad kanałek. Mariusz od północy obchodził brzozowy grądzik, jednak jak się później okazało po jakimś czasie zawrócił i przeszedł przez rów wypełniony wodą.

W zasadzie zbliżałem się już, do maksymalnie określonego i oddalonego na wschód punktu dzisiejszej wyprawy, gdy nagle usłyszałem plusk, a chwilę później spory szelest. Dziki? Próbowałem rozeznać się w sytuacji, ale gąszcz zieleni nie na wiele pozwalał. Po chwili w prześwicie udało się dojrzeć znajome sylwetki. To grupa łań zauważona o brzasku, tą ścieżką przemierzała knieję. Szybko uskoczyłem za złamaną brzozę i wycelowałem obiektyw. Grupa liczyła kilkanaście osobników, w tym mama z młodym pacholęciem. Wiklinowy gąszcz nie dawał szansy na zbyt wiele, jednak znalazłem lukę, w której mogłem spróbować swoich sił. Jedna z łań szła wprost na mnie, ale kilkanaście metrów przede mną zatrzymała się za olchowym pniem. Rozglądała się wokoło, co i raz wychylając się zza drzewa.

Kilka szybkich strzałów migawką pozwoliło uwiecznić tę scenę. Łanie powolnie odchodziły w prawo, więc i „wyglądająca zza krzaka” też dołączyła do nich.

Odetchnąłem z ulgą. Po ok 50m dobrnąłem do kanałku, gdzie znalazłem świeże miejsce, po którym łanie przeszły na moja stronę. Niewielki bród niósł jeszcze zmąconą wodę, a skopany, wilgotny piach nie pozostawiał złudzeń, że to właśnie tu łanie przeprawiły się przez rów. W powietrzu unosił się jeszcze ten charakterystyczny „koński” zapach, po którym od kilku już lat identyfikowałem miejsca niedawnych przejść jeleni.

I nagle z oddali, gdzieś zza pustej przestrzeni łąki, z olchowego zagajnika dobiegł mych uszu trzask gałęzi. Chwilę później drugi i kolejny. Wiedziałem, że coś brnie w tę stronę.

Nie minęła minuta kiedy, z krzewów zaczęły wyłaniać się kolejne sylwetki dostojnych byków. Szły po lewym skosie ode mnie. Też w kierunku rowu, jednak 200-300 merów dalej. Zapewne tam miały przejście. Zarośnięty dalej brzeg nie dawał szansy na bezszelestne podejście, dlatego nie chcąc narazić zwierząt na spłoszenie, odpuściłem ten zamiar. Przesunąłem się jedynie o 5 m, by w prześwicie nadwodnych gałęzi znaleźć swoją szansę na jakieś ujęcie. Pierwsze byki przemknęły równym krokiem otwartą przestrzeń łąki, natomiast dwaj „maruderzy” skubiąc roślinność, przesuwali się dość powoli.


Pstryknąłem kilka ujęć, ale spora odległość nie była zbyt zadowalająca. Wycofałem się lekko zza plecy i wyszedłem na turzycową łączkę. Miałem nadzieję, że zwierzęta po przejściu kanałku, tędy właśnie będą szły dalej na północ. Czekałem kilkanaście minut, ale najwyraźniej wybrały ścieżkę przez trzcinowisko.

Słońce zgubiło już swą ciepłą, poranną barwę, stając się pomału zbyt „ostrym” na ciekawe zdjęcia. Wróciłem nad kanałek i skierowałem marszrutę w drogę powrotną. Jakie było moje zdziwienie, kiedy za kanałkiem pojawił się kompan.

- Stałem w olszynie nie chcąc Ci wchodzić w paradę – rzucił od razu do mnie.  – Ale musisz mieć ujęcia tych byków!!!.

Coś mi nie pasowało. Pokazał mi swoje kadry i …… oniemiałem!. Mariusz nie mógł jednak pojąć, dlaczego ja nie mam podobnych, a nawet lepszych bo byłem przecież bliżej?. Szybko jednak okazało się, że w momencie, kiedy po „maruderach” odszedłem za plecy, z olchowego zagajnika, na łąkę, niczym na modowy pokaz wszyły kolejne dostojne jelenie. To one brylowały na „wybiegu”, a Mariusz niczym wzięty foto-reporter łapał te chwile jedna za drugą.




I znów stara fotograficzna maksyma, klasyka podlaskiej fotografii przyrodniczej - Wiktora Wołkowa, okazała się nawiązywać poniekąd do naszej sytuacji. Byliśmy przecież tuz obok siebie, w tym samym przedziale czasowym, a jednak to Mariusz ustrzelił pięknie byki, a ja cieszyłem się z portretowego ujęcia wytwornej łani.

„ W przyrodzie nie ma powtarzalności. Za rok w tym samym

miejscu, o tej samej porze, będą zupełnie inne zdjęcia…nie

 do  powtórzenia”…

Z puszczańskim pozdrowieniem

Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz