03 maja 2018

Biebrza – uciec za horyzont.....

„...Jest na Ziemi jedno moje małe miejsce, gdzie poza biciem serca nie liczy się nic więcej...” 


„...Wielkomiejski szum, natłok wrażeń, szukam znaku, który się okaże drogowskazem, tym razem nie sięgam do książek, gazet, mam przeczucie, muszę uciec w uczucie, uciec światu, w którym wszystko jest jasne, a ludzie cierpią przez swoje aspiracje, jedyne takie święte miejsce, gdzie rozum przegrywa z duszą i sercem, a cały ten tercet wypowiada Twoje imię, poddałem się temu, jestem sam sobie winien, to mi nie minie tak szybko, tak łatwo, bo jesteś mą wiarą, nadzieją, zagadką, której nie umiem objąć rozumem, dlatego mam do niej taki szacunek, może zwyczajnie brak mi taktu, ale wierze w Ciebie - moje Sacrum...”
Mezo

Ostatnie dni kwietnia. Piękny, wiosenny, czas. W tym roku prawie jak maj, bo w pełni soczyście zielony. Była obawa czy wstrzelę się w dobry moment, gdy jeszcze 3 tygodnie wstecz wokoło było szaro i buro. Letnie wręcz temperatury sprawiły jednak, że przyroda eksplodowała ze zdwojoną siłą. Ostatnie poranne przymrozki jeszcze miło smyrały twarz, ale nawet wtedy zapach powietrza i świergot ptaków był już inny –  był wiosenny.



Radość. Ogromna. Motywująca. Sama wciska pedał gazu. Piękne, wschodzące, poranne słońce gdzieś na horyzoncie zdradza kierunek jazdy. A ja mknę do przodu pragnąc tylko, by za ten horyzont uciec. Zostawić za sobą bagaż spraw codziennych i cieszyć się chwilą, każdą najmniejszą chwilą tego wyjazdu.
Ruch na trasie jeszcze nieco uśpiony. Raczej pusto. I ciągły uśmiech na gębie, że i tu wszystko już zielone. I olchy, i wierzby. Nawet brzeziny, o które się obawiałem. Muzyka – i w głośnikach i w głowie i w sercu. Różna. I stonowana i wesoła. Jedna i druga krzyczy radością.



Chłód. Nadnarwiańskie mgły, z których wyłania się most w Bronowie. I kaczeńce. Morze żółtych kaczeńcy!!! A więc znów radość – bo są, bo cieszą. A tak się bałem, że za wcześnie.

Koziołek - spotkanie o poranku – zdziwiony ja , zdziwiony On.



Smak porannej jajecznicy na kiełbasie. I świeże pajdy chleba. Nawet herbata – gorzka, cudowna, w szklance z plastykowym koszyczkiem. Kosmos. Pogawędka z właścicielką  baru. Miła, przyjazna – jak zawsze. Czuć klimat, ten jedyny niepowtarzalny klimat.



Burzyn. Znów po horyzont sięgają oczy. Niebieska woda Biebrzy, rozlewiska, starorzecza. Zieleń – wszędobylska, piękna nadrzeczna zieleń. Białe czaple. Żurawie w locie. Gdzieś jeszcze gęgają gęsi. Wysoko w górze bielik patroluje teren. Inaczej myśli głowa, inaczej bije serce. Wolniej, zdecydowanie po stokroć wolniej...




Brzostowo. „Kamieniołomy”. Chłonę widok. Ach, żeby tak móc nabrać go na zapas. Zdjęcia, tylko zdjęcia. Spacer po polu, po łące. Na boso, bo bliżej natury. Kwilący rycyk, dudek na wierzbie. Uroczo!




Mścichy. Pierwsze, duże stada batalionów. Ptasi gwar. To rybitwy. Wzmaga się rechot tysięcy żab. Klangor żurawi zza ściany olch. Czy dam radę to wszystko wchłonąć swoją przyrodniczą duszą? Ruszam na szlak, na wieżę widokową. Odwieczne pytanie – w woderach czy w kaloszach?. Z pewnością wodery, bo ostatnia kałuża zapewne ponad kolano. Co jest ? Zostały w domu, w przedpokoju! Co tam. Dam radę. Nogawki w górę. Zimna woda Biebrzy kłuje milionami igieł. Cudownie!

Widoki. Piękne odległe perspektywy Białego Grądu. W oddali łoś przecina bagno. Znów bielik. Przysiadam na kamieniu obok grobli. Kaczeńce . Wszędzie kaczeńce. Nie mogę się napatrzeć. Raduje się serce, raduje się dusza. Czy ja jestem normalny ?




Dobarz. Póki co, tylko na chwilkę – ot zameldować się i zostawić bagaże. Z klimatu tego miejsca skorzystam wieczorem, a teraz? Hejże, na Carską! Sunę powoli, ledwie kręcą się koła. Lekko się chmurzy, ale zieleń olch i biel małych, drobnych kwiatków kontrastuje z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.




Carska na powitanie nie każe długo się prosić. Łoś, znaczy się Ona. Bliskie spotkanie. Spokój, totalny błogi spokój. Bzyczący trzmiel i bekasy. Pięknie wznoszące się i opadające bekasy. Miłe rozmowy z zatrzymującymi się turystami. Też zakręceni Przyrodą, jak wszyscy turyści przybywający nad Biebrzę. Z klempą „rozmawiam” do zmroku. Z trzcinowiska wychodzi druga. Czas na kolację. Moją też.

Dwór. Dobarski, magiczny Dwór. Magia wieczornej kolacji po całym dniu pełnym wrażeń. Aromat swojskich wędlin, zapach kiszonych ogórków, posmak ćwikły z chrzanem. Naleweczka. Wyciszenie. Spokój. Wzrok ucieka za okno, na łakę. Znów odległy horyzont. A za nim.....?

Świt. W zasadzie brzask. Cały pensjonat żyje. Gwar jak w ulu. Stukają klamki otwieranych drzwi, skrzypią schody. Wszyscy gdzieś ruszają. Ciche rozmowy. Ci na Zajki, Ci na Brzostowo, tamci znów na Grądy Woniecko. A ja? Znów ……  za horyzont. Za Biebrzański, odległy horyzont.

Dolistowo. Strzał w dziesiątkę !!! Setki, wręcz tysiące batalionów. Stada małe, duże i bardzoooo duże. Gwar rybitw, biel łabędzi, pisk czajek. Wschodzi słońce. Niecierpliwość. Szybciej, rozstawić czatownie. No już , no już ! Ale zaraz, spokojnie mam czas. Lornetka do oczu, obserwuję, podziwiam, chłonę. Godzinę, dwie, trzy. Nic mnie nie pospiesza, nic nie muszę. Dziś tylko mogę, dziś tylko to, co chcę. W końcu decyzja. Pobocze starorzecza. Tu często dziś przysiadają ptaki. Intensywnie żerują. Pierwsze nieśmiałe stroszenia, pogonie. Pierwsze potyczki. Umizgi do samic. Pierwsze moje ujęcia.




Chmury. Ciężkie, deszczowe, granatowe chmury. Szlag by to. Właśnie teraz, kiedy zaczynają siadać przed namiotem. Nic to. Zostaję. Warto.







Deszcz siąpi coraz mocniej. Siatki maskujące zarzucone na namiot już mocno nasiąknięte. Stelaż lekko się wygina. Co robić? Zdaję się na mój ..... żołądek. Ten już wyraźnie dopomina się o swoje. Pakowanie mokrego ekwipunku i w drogę.

Bartlowizna. Dwór Bartla. Sielsko. Ciężkie, drewniane stoły i krzesła. Stolik przy oknie. Karta dań, bez której mógłbym się obejść. Potrawy kuszą, ale decyzja podjęta już wcześniej. Kartacze. Prawdziwe podlaskie okraszone kartacze z dziczyzny, podawane na kapuście. Uczta dla ciała. Ucztą dla ducha są widoki za oknem. Wypogadza się. I znów ptactwo, masa ptactwa. Tu też sporo batalionów.

Wracam do Dobarza. Siatki maskujące na płot. Muszą przeschnąć, by nadawały się na jutro. Może chociaż ten wiatr je przewieje? Dopiero 18.00, więc znów „patroluję” Carską Drogę. Żuraw na gnieździe przy mostku – rarytas. A łosie? Podczas porannej wizyty w dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego, mili turyści z Trójmiasta pytają – czy ta klempa z wczoraj będzie także dziś? A pewnie że tak !!! – odpowiadam. Przecież znam te moje Carskie Łosie z basenu dolnego już tyle lat. Wiem, że będą. I są. Znów bliskie i emocjonujące spotkania. Radość moja, radość innych turystów. Po prostu radość ludzi ceniących dobro rodzimej Przyrody.

O tym rozmyślam w Dobarzu, zajadając szarlotkę z ananasem, podawaną na ciepło z lodami.

A rano? Po dwóch dniach wczesnego wstawania, coś dla ciała. Błogi sen do prawie ósmej i obfite, „dobarskie” śniadanie. Placuszki na ciepło, herbatka, kanapeczki. I znów zagajane rozmowy. O tym co wczoraj, jaki plan na dziś. Wszyscy zorientowani tylko na wrażenia – wielkie przyrodnicze nadbiebrzańskie wrażenia !!!





Ja, po kolejną ich dawkę ruszam znów do Dolistowa. Po drodze zlotowisko żurawi. Inne niż te jesienne. Z godowymi tańcami i podskokami. Pstrykam. Gdzieś w oddali zające. Ileż to już lat nie spotkałem kilku naraz. Fakt – toż to kwiecień. Mają się ku sobie.



Stary drewniany most. Droga do Kopytkowa wijąca się po horyzont. Poprzerywana kałużami. Niegłębokimi, z twardym dnem. Można próbować. Próbuję. Woda rozbryzguje się na boki, ale auto ochoczo rwie do przodu. Daje radę. Na łąkach ptaki. Próbuję się do nich zbliżyć.



Efekty są, ale tam za rzeką.... Tam to się dopiero dzieje. Bezkresne łąki, z których jak na komendę wzbijają się do lotu bataliony, tysiące batalionów. Widziałem już duże ich stada, ale tym razem rzeczywistość przerasta oczekiwania. Chmara ptaków w locie w ułamku sekundy zmienia kierunek. Nagle z czarnej chmura robi się biała. Po chwili ptaki siadają na groblach i niewielkich wzniesieniach i wszystko cichnie. Pozornie. Samce strosząc się toczą zaciekłe walki o względy samic. Nagle, wzmagający się niczym wiatr, szum jakby odrzutowego samolotu. Tuż nad głową przelatuje mi kilkaset osobników. Wrażenie kosmiczne !





Nie mogę juz dłużej czekać. Znów typuję stanowisko. Tym razem na błotnistym wzniesieniu rozległego starorzecza. Czy nie ugrzęznę przypadkiem?



Udaje się. Zamykam się w tej małej przestrzeni z małym okienkiem na ptasi świat. Godzina, dwie, pięć. Nic. Niestety. Tylko ja i moje myśli. Jest i tak czasem, że musimy pocierpieć. Czy mnie to zniechęca? Ależ skąd. To element tego świata. Musisz być cierpliwy, jeśli chcesz podejrzeć to, co dla wielu jest tajemnicą. W końcu przysiada jeden, potem drugi. Zaczynam fotografować.























Z pośród traw turzycy wyłania się tajemniczy jegomość. Skubie piórka, po czym długim dziobem zaczyna wyszukiwać pożywienie. Bekas. Ujęcia z tak bliska, na które czekałem latami. Tylko, dlaczego światło dziś marne? Nie wiesz ? - to też jest element tego cierpienia. Tej równowagi, która to napędza cię, aby znów próbować, znów przyjeżdżać, czaić się, znów liczyć na wymarzony kadr.




Nie wątpię, że wrócę. Że znów ucieknę za horyzont. Znów ruszę w pogoń za batalionami, znów zapragnę podejrzeć rykowisko. Znów spotkam się z łosiem czy podążę wilczym tropem. Tego potrzebuję jak powietrza.....

Z pozdrowieniem
Wozik77

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz