„...Jest
na Ziemi jedno moje małe miejsce, gdzie poza biciem serca nie liczy się nic
więcej...”
„...Wielkomiejski
szum, natłok wrażeń, szukam znaku, który się okaże drogowskazem, tym razem nie
sięgam do książek, gazet, mam przeczucie, muszę uciec w uczucie, uciec światu,
w którym wszystko jest jasne, a ludzie cierpią przez swoje aspiracje, jedyne
takie święte miejsce, gdzie rozum przegrywa z duszą i sercem, a cały ten tercet
wypowiada Twoje imię, poddałem się temu, jestem sam sobie winien, to mi nie
minie tak szybko, tak łatwo, bo jesteś mą wiarą, nadzieją, zagadką, której nie
umiem objąć rozumem, dlatego mam do niej taki szacunek, może zwyczajnie brak mi
taktu, ale wierze w Ciebie - moje Sacrum...”
Mezo
Ostatnie
dni kwietnia. Piękny, wiosenny, czas. W tym roku prawie jak maj, bo w pełni
soczyście zielony. Była obawa czy wstrzelę się w dobry moment, gdy jeszcze 3
tygodnie wstecz wokoło było szaro i buro. Letnie wręcz temperatury sprawiły
jednak, że przyroda eksplodowała ze zdwojoną siłą. Ostatnie poranne przymrozki
jeszcze miło smyrały twarz, ale nawet wtedy zapach powietrza i świergot ptaków
był już inny – był wiosenny.
Radość.
Ogromna. Motywująca. Sama wciska pedał gazu. Piękne, wschodzące, poranne słońce
gdzieś na horyzoncie zdradza kierunek jazdy. A ja mknę do przodu pragnąc tylko,
by za ten horyzont uciec. Zostawić za sobą bagaż spraw codziennych i cieszyć
się chwilą, każdą najmniejszą chwilą tego wyjazdu.
Ruch
na trasie jeszcze nieco uśpiony. Raczej pusto. I ciągły uśmiech na gębie, że i
tu wszystko już zielone. I olchy, i wierzby. Nawet brzeziny, o które się
obawiałem. Muzyka – i w głośnikach i w głowie i w sercu. Różna. I stonowana i
wesoła. Jedna i druga krzyczy radością.
Chłód.
Nadnarwiańskie mgły, z których wyłania się most w Bronowie. I kaczeńce. Morze
żółtych kaczeńcy!!! A więc znów radość – bo są, bo cieszą. A tak się bałem, że
za wcześnie.
Koziołek - spotkanie o
poranku – zdziwiony ja , zdziwiony On.
Smak
porannej jajecznicy na kiełbasie. I świeże pajdy chleba. Nawet herbata –
gorzka, cudowna, w szklance z plastykowym koszyczkiem. Kosmos. Pogawędka z
właścicielką baru. Miła, przyjazna – jak
zawsze. Czuć klimat, ten jedyny niepowtarzalny klimat.
Burzyn.
Znów po horyzont sięgają oczy. Niebieska woda Biebrzy, rozlewiska, starorzecza.
Zieleń – wszędobylska, piękna nadrzeczna zieleń. Białe czaple. Żurawie w locie.
Gdzieś jeszcze gęgają gęsi. Wysoko w górze bielik patroluje teren. Inaczej
myśli głowa, inaczej bije serce. Wolniej, zdecydowanie po stokroć wolniej...
Brzostowo.
„Kamieniołomy”. Chłonę widok. Ach, żeby tak móc nabrać go na zapas. Zdjęcia, tylko
zdjęcia. Spacer po polu, po łące. Na boso, bo bliżej natury. Kwilący rycyk,
dudek na wierzbie. Uroczo!
Mścichy.
Pierwsze, duże stada batalionów. Ptasi gwar. To rybitwy. Wzmaga się rechot
tysięcy żab. Klangor żurawi zza ściany olch. Czy dam radę to wszystko wchłonąć
swoją przyrodniczą duszą? Ruszam na szlak, na wieżę widokową. Odwieczne pytanie
– w woderach czy w kaloszach?. Z pewnością wodery, bo ostatnia kałuża zapewne ponad
kolano. Co jest ? Zostały w domu, w przedpokoju! Co tam. Dam radę. Nogawki w górę. Zimna woda Biebrzy
kłuje milionami igieł. Cudownie!
Widoki.
Piękne odległe perspektywy Białego Grądu. W oddali łoś przecina bagno. Znów
bielik. Przysiadam na kamieniu obok grobli. Kaczeńce . Wszędzie kaczeńce. Nie
mogę się napatrzeć. Raduje się serce, raduje się dusza. Czy ja jestem normalny
?
Dobarz. Póki co, tylko na chwilkę – ot zameldować się i zostawić bagaże. Z klimatu tego
miejsca skorzystam wieczorem, a teraz? Hejże, na Carską! Sunę powoli, ledwie
kręcą się koła. Lekko się chmurzy, ale zieleń olch i biel małych, drobnych
kwiatków kontrastuje z ostatnimi promieniami zachodzącego słońca.
Carska
na powitanie nie każe długo się prosić. Łoś, znaczy się Ona. Bliskie spotkanie.
Spokój, totalny błogi spokój. Bzyczący trzmiel i bekasy. Pięknie wznoszące się
i opadające bekasy. Miłe rozmowy z zatrzymującymi się turystami. Też zakręceni
Przyrodą, jak wszyscy turyści przybywający nad Biebrzę. Z klempą „rozmawiam” do
zmroku. Z trzcinowiska wychodzi druga. Czas na kolację. Moją też.
Dwór.
Dobarski, magiczny Dwór. Magia wieczornej kolacji po całym dniu pełnym wrażeń.
Aromat swojskich wędlin, zapach kiszonych ogórków, posmak ćwikły z chrzanem.
Naleweczka. Wyciszenie. Spokój. Wzrok ucieka za okno, na łakę. Znów odległy
horyzont. A za nim.....?
Świt.
W zasadzie brzask. Cały pensjonat żyje. Gwar jak w ulu. Stukają klamki
otwieranych drzwi, skrzypią schody. Wszyscy gdzieś ruszają. Ciche rozmowy. Ci
na Zajki, Ci na Brzostowo, tamci znów na Grądy Woniecko. A ja? Znów …… za horyzont. Za Biebrzański, odległy horyzont.
Dolistowo.
Strzał w dziesiątkę !!! Setki, wręcz tysiące batalionów. Stada małe, duże i
bardzoooo duże. Gwar rybitw, biel łabędzi, pisk czajek. Wschodzi słońce.
Niecierpliwość. Szybciej, rozstawić czatownie. No już , no już ! Ale zaraz, spokojnie mam czas. Lornetka do oczu, obserwuję, podziwiam, chłonę. Godzinę,
dwie, trzy. Nic mnie nie pospiesza, nic nie muszę. Dziś tylko mogę, dziś tylko
to, co chcę. W końcu decyzja. Pobocze starorzecza. Tu często dziś przysiadają ptaki.
Intensywnie żerują. Pierwsze nieśmiałe stroszenia, pogonie. Pierwsze potyczki.
Umizgi do samic. Pierwsze moje ujęcia.
Chmury.
Ciężkie, deszczowe, granatowe chmury. Szlag by to. Właśnie teraz, kiedy
zaczynają siadać przed namiotem. Nic to. Zostaję. Warto.
Deszcz
siąpi coraz mocniej. Siatki maskujące zarzucone na namiot już mocno
nasiąknięte. Stelaż lekko się wygina. Co robić? Zdaję się na mój ..... żołądek.
Ten już wyraźnie dopomina się o swoje. Pakowanie mokrego ekwipunku i w drogę.
Bartlowizna.
Dwór Bartla. Sielsko. Ciężkie, drewniane stoły i krzesła. Stolik przy oknie.
Karta dań, bez której mógłbym się obejść. Potrawy kuszą, ale decyzja podjęta
już wcześniej. Kartacze. Prawdziwe podlaskie okraszone kartacze z dziczyzny,
podawane na kapuście. Uczta dla ciała. Ucztą dla ducha są widoki za oknem.
Wypogadza się. I znów ptactwo, masa ptactwa. Tu też sporo batalionów.
Wracam
do Dobarza. Siatki maskujące na płot. Muszą przeschnąć, by nadawały się na
jutro. Może chociaż ten wiatr je przewieje? Dopiero 18.00, więc znów
„patroluję” Carską Drogę. Żuraw na gnieździe przy mostku – rarytas. A łosie? Podczas
porannej wizyty w dyrekcji Biebrzańskiego Parku Narodowego, mili turyści z
Trójmiasta pytają – czy ta klempa z wczoraj będzie także dziś? A pewnie że tak
!!! – odpowiadam. Przecież znam te moje Carskie Łosie z basenu dolnego już tyle
lat. Wiem, że będą. I są. Znów bliskie i emocjonujące spotkania. Radość moja,
radość innych turystów. Po prostu radość ludzi ceniących dobro rodzimej
Przyrody.
O
tym rozmyślam w Dobarzu, zajadając szarlotkę z ananasem, podawaną na ciepło z
lodami.
A
rano? Po dwóch dniach wczesnego wstawania, coś dla ciała. Błogi sen do prawie
ósmej i obfite, „dobarskie” śniadanie. Placuszki na ciepło, herbatka,
kanapeczki. I znów zagajane rozmowy. O tym co wczoraj, jaki plan na dziś.
Wszyscy zorientowani tylko na wrażenia – wielkie przyrodnicze nadbiebrzańskie
wrażenia !!!
Ja,
po kolejną ich dawkę ruszam znów do Dolistowa. Po drodze zlotowisko żurawi.
Inne niż te jesienne. Z godowymi tańcami i podskokami. Pstrykam. Gdzieś w
oddali zające. Ileż to już lat nie spotkałem kilku naraz. Fakt – toż to kwiecień.
Mają się ku sobie.
Stary
drewniany most. Droga do Kopytkowa wijąca się po horyzont. Poprzerywana
kałużami. Niegłębokimi, z twardym dnem. Można próbować. Próbuję. Woda
rozbryzguje się na boki, ale auto ochoczo rwie do przodu. Daje radę. Na łąkach
ptaki. Próbuję się do nich zbliżyć.
Efekty
są, ale tam za rzeką.... Tam to się dopiero dzieje. Bezkresne łąki, z których
jak na komendę wzbijają się do lotu bataliony, tysiące batalionów. Widziałem
już duże ich stada, ale tym razem rzeczywistość przerasta oczekiwania. Chmara
ptaków w locie w ułamku sekundy zmienia kierunek. Nagle z czarnej chmura robi
się biała. Po chwili ptaki siadają na groblach i niewielkich wzniesieniach i
wszystko cichnie. Pozornie. Samce strosząc się toczą zaciekłe walki o względy
samic. Nagle, wzmagający się niczym wiatr, szum jakby odrzutowego samolotu. Tuż
nad głową przelatuje mi kilkaset osobników. Wrażenie kosmiczne !
Nie
mogę juz dłużej czekać. Znów typuję stanowisko. Tym razem na błotnistym
wzniesieniu rozległego starorzecza. Czy nie ugrzęznę przypadkiem?
Udaje
się. Zamykam się w tej małej przestrzeni z małym okienkiem na ptasi świat.
Godzina, dwie, pięć. Nic. Niestety. Tylko ja i moje myśli. Jest i tak czasem,
że musimy pocierpieć. Czy mnie to zniechęca? Ależ skąd. To element tego świata.
Musisz być cierpliwy, jeśli chcesz podejrzeć to, co dla wielu jest tajemnicą. W
końcu przysiada jeden, potem drugi. Zaczynam fotografować.
Z
pośród traw turzycy wyłania się tajemniczy jegomość. Skubie piórka, po czym
długim dziobem zaczyna wyszukiwać pożywienie. Bekas. Ujęcia z tak bliska, na
które czekałem latami. Tylko, dlaczego światło dziś marne? Nie wiesz ? - to też
jest element tego cierpienia. Tej równowagi, która to napędza cię, aby znów próbować,
znów przyjeżdżać, czaić się, znów liczyć na wymarzony kadr.
Nie
wątpię, że wrócę. Że znów ucieknę za horyzont. Znów ruszę w pogoń za
batalionami, znów zapragnę podejrzeć rykowisko. Znów spotkam się z łosiem czy
podążę wilczym tropem. Tego potrzebuję jak powietrza.....
Z
pozdrowieniem
Wozik77
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz